Otrząsnęłam się. Co to, to nie!
– Pani myśli, że ja to tak mogę? – W głosie Luśki słychać było nieskrywaną żądzę. Chyba potrzebowała zapewnienia, że właśnie uzyskała złoty klucz do kosmicznej megaszafy z ciuchami. Skryte marzenie każdej istoty, posiadającej choć jeden żeński hormon, nawet tylko ektoplazmatyczny.
– A czemu nie? Skoro udało ci się z makijażem, to czemu nie ma się udać z ubraniem? Ten sweter, laska, jest w tym sezonie naprawdę niewyjściowy.
Tknięta nagłym przypomnieniem, wygrzebałam z plecaka pomięty fragment gazetki z Tesco, w którą zawinęłam sobie książkę na drogę. Podsunęłam ją Luśce, otwartą na stronie z promocjami ciuchów, mając nadzieję, że złapie przynętę.
Złapała. Bez żadnej namowy poleciała ze zdobyczą z powrotem do lustra, ćwiczyć nowo odkryte umiejętności i przymierzać wirtualne kreacje. Miałam ją z głowy. Czując się jak kot nażarty kawiorem i łososiem, narcystycznie zachwycona własną pomysłowością, spokojnie wróciłam do pracy.
* * *
Nie powinniśmy zaglądać w przyszłość. Dobrze, że jej nie znamy. Przeszłość jest już wystarczająco powikłana. Gdyby wróżbiarki miały prawdziwe umiejętności – i bezlitośnie używały przeciw nam tych swoich kawałków kartonu, fusów, szklanych kul czy łodyg krwawnika – pewnie większość ich ofiar siedziałaby osłupiała, bezwolna i przerażona nadciągającymi kataklizmami, albo co najmniej bez humoru z powodu drobnych przykrości, czekających już u drzwi.
W błogiej nieświadomości popukiwałam sobie w klawiaturę, debilnie zadowolona z siebie, nie wiedząc, jaką siurpryzę szykuje mi los. Zegar św. p. Katarzyny (żeby z piekła nie wyjrzała, cholera) wytykiwał na ścianie ostatnie minuty mojego świętego spokoju.
Zatopiona w dziejach nieortograficznej Marianny, która właśnie usiłowała z miernym powodzeniem sprokurować sobie wieczorową kieckę z zasłonki, kompletnie zapomniałam o obecności widma strojnisi, zwłaszcza że zachowywała się wyjątkowo cicho. Tak więc jej głos, rozlegający się nagle tuż nad moim uchem, zadziałał na mnie niczym trąbka kawaleryjska. Mało nie spadłam z krzesła. Egzorcyzmy wydawały się coraz bardziej kuszącym pomysłem. Demonstracyjnie kliknęłam save, nabierając powietrza i szykując się do awantury stulecia.
– Ale ja tu po co inne przyszłam… – wyjęczała nieszczęsna ofiara mody.
– Oszalałaś, kobieto?! – ryknęłam. – Mam przekopywać las, szukając twojego trupa? To zajmie całe lata. Mam ważniejsze rzeczy do roboty. Spadaj! Zjazd na drzewo! Bo cię wodą święconą wykurzę, łajzo jedna! Co ja jestem, nekroskop?! A może rentgen?
Zamarła z gapowato otwartymi ustami. Nie mogłam nie zauważyć, że teraz miała na sobie dżinsy i żółtą marszczoną bluzkę skopiowaną z reklamowej gazetki. Nic różowego, co za ulga.
– Ale kiedy ja wiem, gdzie mnie… gdzie leżę, znaczy… – Zalała się znów łzami. – Gdzie on mnie… mnie zabiiiłłłuuuuyyyyy… – reszta utonęła w istnym koncercie szlochów i smarkania.
Poczułam się jak idiotka. Gorzej, jak zimnokrwista suka. Kiedy ta biedna dziewczyna zawiadomiła mnie, że pragnie pogrzebu „jak człowiek”, nie wiadomo czemu pierwszym moim skojarzeniem był wypadek na szosie, jakiś grób Jane Doe… czy też raczej Marii Kowalskiej-świeć-Panie-nad-jej-duszą-amen, albo coś w tym rodzaju. Tymczasem miałam przed sobą… ofiarę morderstwa?
Odczekałam cierpliwie aż Luśka odpracuje swój atak histerii.
– Przepraszam – odezwałam się ostrożnie. – Czy ja dobrze zrozumiałam, że zostałaś… zamordowana? – Ostatnie słowo ledwo mi przeszło przez gardło. Niby wiedziałam, że Eryk też nie zmarł spokojnie pod ciepłą kołderką, ale to było jakby coś innego. Wojna, człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi – a tutaj przemoc, gwałt może, ohyda ze wszech miar.
Luśka pokiwała skwapliwie głową, znów trąbiąc w chusteczkę. Rzuciła mi wilgotne jamnicze spojrzenie.
– Na strychu – szepnęła. – Nikt tam tera nie chodzi. Schował mnie. Robił… robił obrzydlistwa. On… on… – zaczęła się jąkać.
– Kto, na miłość boską, gdzie? – nie wytrzymałam.
– Doktór… – wyznała łzawo.
Żołądek nagle podszedł mi do gardła, poczułam raptowny ucisk w dołku, jakbym otrzymała silny cios w sam splot słoneczny.
– Do-dokkktor? – wyjąkałam. Zrobiło mi się przeraźliwie zimno.
Luśka zerknęła na mnie niepewnie. Na jej twarzy z rozmazanym – znów – makijażem odbijał się cały wachlarz uczuć jak w kalejdoskopie. Przestrach, zawstydzenie, poczucie winy, odraza, wzburzenie.
– Doktór – potwierdziła, wbijając wzrok w podłogę, i zacisnęła zęby na kciuku, jakby się chciała zakneblować. Potem, zmieniwszy widać zdanie, ciągnęła swoją opowieść: – Wracałam do domu. List żem napisała do mamy, że wracam i piniądze są na działkę. Od pekaesu szłam, walizkę mi poniósł, z wieczora to było. Niby but chciał zawiązać, stanęliśmy… i wtedy mnie walnął, złapał za szyję. A potem tylko strych pamiętam, takie belki na suficie… I noże… I do tej pory tam leżę, jak sirota jaka. A ojciec z matką nic nie wiedzą.
Kiedy wreszcie duch brutalnie zamordowanej Lucyny Dziewońskiej raczył sobie pójść, nadal siedziałam przed komputerem, gapiąc się tępo w falujące hipnotycznie kolorowe linie wygaszacza. Mój mózg przypominał bryłę surowego ciasta. Minęło sporo czasu, nim powoli, powolutku, jakby powietrze nabrało gęstości grochówki, podniosłam rękę i wyłączyłam laptopa.
Nie mogę pracować, nie dotrzymam terminu, wywalą mnie z pracy. Jakoś wyjątkowo mało mnie to obchodziło. Dlaczego wszyscy faceci (prócz mego ojca) muszą być tacy beznadziejni?!
Miałam ochotę się upić aż do przerwy w życiorysie, zjeść kilo maryśki w sałatce albo strzelić sobie w łeb z procy – cokolwiek, byle odpłynąć i pozostawić za sobą tę wstrętną rzeczywistość, w której cudowni studenci archeologii okazują się ohydnymi łgarzami i niedojrzałymi psychicznie popaprańcami, a sympatyczni medycy zboczeńcami oraz seryjnymi mordercami. A do tego pijakami, o właśnie. Niby co ja mam teraz robić? Zadzwonić na policję? „Proszę pana, mój sąsiad nielegalnie przechowuje na strychu zwłoki takiej jednej laski w różowej bluzce. Nie, nie widziałam… Tak, jest świadek. Duch mi powiedział”. Zamknęliby mnie nie tyle z powodu domniemanego obłędu, co za naigrawanie się z miejscowej władzy.
Naprawdę, faceci to świnie!!!
Aż do późnego wieczoru nie mogłam sobie znaleźć miejsca.
W kieszeni plecaka, bardziej przez zapomnienie niż z realnej potrzeby, nosiłam gazetowego divixa z jakąś okropną rąbanką – Exterminator 3 czy może Pulweryzator 5 – w każdym razie odrąbane członki (głównie męskie) i pociski latały gęsto w powietrzu, a główny bohater był takim macho, że mógłby szczęką podnosić samochody w celu zmiany kół. Stwierdziłam, że dzieło doskonale nadaje się jako narzędzie ratunkowe. W trakcie kiedy usiłowałam się terapeutycznie odmóżdżyć, puszczając sobie to cudo kinematografii na laptopie, przylazł rozpromieniony Wilczak, by zameldować, że jutro wraca do roboty, bo amulet chyba działa. Dojrzał na ekranie krew chlustającą widowiskowo gdzie popadnie i już nie mogłam go wypędzić. Reagował jak przedszkolak na kreskówce, obgryzając paznokcie z emocji, wytrzeszczając błękitne oczka na wyczyny filmowego herosa i wznosząc niezbyt cenzuralne okrzyki przy co bardziej dynamicznych scenach. Prawdę mówiąc, lepiej się bawiłam obserwując jego, niż akcję na ekranie. Obietnicą załatwienia paru innych filmów sensacyjnych kupiłam go ostatecznie i na wieki.
Читать дальше