Hm, ciekawe. Czyli jak mi zapisywano swego czasu stimuloton, to nie cierpiałam na depresję, tylko na alergię? Matko święta, czego to się człowiek nie dowiaduje! Byłam uczulona na swojego chłopa!
W ciągu następnej godziny odgrzebaliśmy całość szczątków doczesnych nieszczęsnego gefrajtra, a w każdym razie taką miałam nadzieję. Stimulotonem w Kobielakowej kieszeni postanowiłam nie zawracać sobie głowy. Może się wstydzi, że ma nerwicę. Na dobrą sprawę nic dziwnego. Życie go nie rozpieszczało. Zataszczyliśmy skrzynkę do Szyftówki, a że po drodze napatoczył się Wilczak, wręczyłam mu swój pierwszy czarowniczy wyrób i poinstruowałam, że nie ma go w żadnym wypadku zdejmować. Sądząc po nowym zadrapaniu na pochmurnej fizjonomii, ochrona była mu faktycznie potrzebna. Z szacunkiem umieściłam pudła z Erykiem w dolnej szafce kredensu, uprzednio wyjąwszy z niej wielką wazę do zupy i stertę rondli. Ani mi w głowie było trzymać go pod łóżkiem, a przed zamknięciem w magazynie Katarzyny wzdragałam się tym bardziej.
Nakarmiłam znudzoną Lukrecję siedzącą w klatce. Poczęstowałam doktora herbatą, pogadaliśmy, a w końcu rozeszliśmy się do swoich spraw – on do pacjenta z wysypką, a ja do leżącej odłogiem redakcji.
Niestety, nie dane mi było cieszyć się spokojem. Ledwo odpaliłam „osiołka” i przeczytałam pierwsze zdanie, poczułam chłodny powiew, a obok rozległ się damski głosik o doskonale prowincjonalnym akcencie:
– Proszpani…
Mimowolnie zrobiłam minę rekina ludojada. Za oknem mignęło coś różowego. Nie, no, nie teraz!
Marianna wdrapła się na shody kuchenne, czując stukilogramowy ciężar na duszy.
– Yyy… Ale proszpani…
Czy w ogóle istnieje coś takiego jak schody kuchenne? Drzwi kuchenne, owszem…
Postanowiłam cholerę zignorować. Niech sobie tu pokwikuje dowolnie, będę twarda… Zna się to karate czwarty stopień… Jak jej skopię poręcz…
Nacisneła klamkę, czujoc nagły przypływ lęku, strachu i frustracii.
Wywaliłam „strachu” i poprawiłam ortografy. Nachalna osóbka o piskliwym głosiku ucichła, więc istniała nadzieja, że sobie poszła. Nie odwracałam głowy, by sprawdzić. Jasny gwint, mam na utrzymaniu dziecko i szczura, muszę zarabiać.
A tymczasem różowa zaraza bezczelnie wlazła mi do pokoju i usiadła dokładnie vis-à-vis na krześle. Nie wiem jak tego dokonała, bo było przysunięte do samego stołu. Siadła i zaczęła ględzić, zataczając się od tematu do tematu jak pijana, a głównie zwierzając się ze swoich rozlicznych nieszczęść, samotności i jaką straszną dziurą jest Czcinka. Usiłowałam ją lekceważyć, ale ciśnienie we mnie rosło jak w szybkowarze, a kolor jej sweterka miał moc ataku nuklearnego. Na sekundę podniosłam wzrok, rejestrując na oczojebnej dzianinie kwiatuszki z cekinów i otrząsnęłam się ze wstrętem.
– Ego te exorciso, spiritus immunde! – warknęłam pod nosem na próbę.
– Że co?
Nie pomogło. Może jakaś niewierząca…
– Pani nie udaje – zażądała zaraza. – Ja wiem, że pani mnie widzi. Inne to może nie, ale pani tak. Nie?
Miałam wielką ochotę powiedzieć: Nie, nie widzę – ale ugryzłam się w język. Paniusia tymczasem ciągnęła dalej, głosem drżącym ze zdenerwowania.
– Ja widziałam, pani rozmawiała z tym Niemcem. Pani mi musi pomóc!
Wyciągnęła z torebki – kurczę, skąd raptem miała torebkę? – chusteczkę higieniczną i wytarła głośno nos.
– Ja nie wiem, nie wiem co zrobię, normalnie… pani nie wie jakie to życie…
– Nieżycie – mruknęłam z rezygnacją. Wygrała. Wyglądało na to, że mogłaby mi tu smarkać jeszcze przez całe godziny, rozpraszając i odrywając od roboty. Skutecznego sposobu egzorcyzmowania nie zdążyłam opracować. Wody święconej nie miałam, może by ją oblać octem, który został na dnie słoiczka po marynowanych grzybkach?
– O Boże… – westchnęłam, stawiając krzyżyk na robocie. Chyba się dzisiaj wszystko sprzysięgło przeciw temu biednemu romansidłu pani Stern. – Czego ty właściwie ode mnie chcesz, kobieto?
– Żeby mnie pani znalazła – chlipnęła. – Żebym miała pogrzeb jak człowiek. I żeby moja matka nie myślała Bóg-wi-co… żem uciekła i na tą… spod latarni się wykierowała. Bo wróciłam! I piniądze dla niej miałam!
Ryczała już jak bóbr, kapiąc mi na stół i cedeki. Z trudem się opanowałam, żeby nie odsunąć ich z rejonu potopu, ale upomniałam samą siebie, że łzy te są czysto iluzoryczne.
– A te pierdolone staruchy za szmate mnie tu mają! Gorzej niż tego gestapowca…
Aha, coś mi się zaczęło klarować. Eryk był outsiderem ze zrozumiałych względów, a za tą tutaj opinia musiała się ciągnąć nawet poza grób. Może dlatego włóczyła się za nim jak cień. Z nudy czy zwykłej potrzeby towarzystwa. Miała ze dwadzieścia lat, nie więcej, choć gruby makijaż ją postarzał. Wiejskie społeczności nie są zbyt pobłażliwe dla kobiet, ehm… zbyt wyzwolonych. Jakieś fatum, czy co? Lepią się do mnie egzemplarze z marginesu.
– No dobrze, przestań ryczeć i pogadajmy z sensem – powiedziałam pocieszająco. – Nie żyjesz, więc najgorsze już się stało. Teraz już z górki. A tak właściwie, jak się nazywasz?
Znów wydmuchała nos w chustkę. Oczy jej zapuchły, a rozmazany tusz upodobnił ją do upiora z filmu klasy G.
– Luśka… znaczy Lucyna. Dziewońska – wyjąkała.
Drgnęłam. Znałam to nazwisko. Zdaje się, że z plakietki w skarbcu Katarzyny. To mi powinno dać do myślenia.
– Luśka, oko ci się rozmazało – rzekłam surowo.
– O Jezu… Mogę się umyć?
Już miałam zaprosić dziewczyninę do skorzystania ze zlewu, kiedy coś mi przyszło do głowy.
– Lucyna, przecież nie masz tak naprawdę ciała, prawda?
Popatrzyła owczym wzrokiem.
– No… – potwierdziła ostrożnie.
– Czyli tak naprawdę to nam się tylko wydaje. Że się rozmazałaś, i że ci z nosa leci, i tak dalej. Zamiast kombinować z kranem, idź do lustra i wyobraź sobie, że wyglądasz normalnie – oświadczyłam, wyciągając się nonszalancko na krześle. Sama byłam ciekawa wyniku eksperymentu.
Luśka popatrzyła na mnie ze zdumieniem, ale poszła do wielkiego lustra Katarzyny, stanęła przed nim i zaczęła się gapić w swoje odbicie jak sroka w gnat. Przez parę minut nic się nie działo. Znudzona, podążyłam wzrokiem do rozgrzebanej redakcji, zdążyłam dwa razy kliknąć myszą i wtedy rozległ się przeraźliwy kwik. Ani chybi, Luśka Dziewońska odkryła nowe możliwości swojego stanu. Istotnie, przyleciała, jaśniejąc niczym metafizyczna supernowa, a malowidła wokół oczu miała odrobione lepiej niż kaplica Sykstyńska. Poszłam za ciosem.
– No i coś byś z tymi ciuchami zrobiła – podsunęłam. – Takie to już niemodne, obciach normalnie.
– A co jest modne? – Złapała haczyk natychmiast, a umalowane oko jej błysnęło. No, przecież…
– Teraz na fali jest emo.
– Emo?
– No, na przykład trampki i koszulki z czaszkami. – Boże, wybacz mi…
Naburmuszyła się.
– Nie chcę z czachą!
– No to z króliczkiem, może być różowy na czarnym tle. I do tego dżinsy do pół łydki. I wysokie trampki. Albo spódnice plisowane, w kropki.
Musiałam czymś zająć Lucynę Dziewońską i odwrócić jej uwagę od tego, po co tu faktycznie przyszła. Wyglądało na to, że z modą trafiłam w dziesiątkę. Absolutnie nie uśmiechało mi się szukanie kolejnych zwłok. I mianowicie gdzie oraz jak miałabym ich poszukiwać?! Latać po okolicznych lasach z jakimś trupodetektorem, przerobionym z wykrywacza metalu? Przez moment miałam wizję samej siebie: jak ze słuchawkami na uszach i ustrojstwem w kształcie puzona na długim kiju zwracam się do Kobielaka (nie wiem czemu był w kombinezonie kosmicznym i z saperką): „Jesteśmy blisko, liczba kilotrupierzy na minutę wzrasta”.
Читать дальше