Terry Pratchett
Wiedźmikołaj
Szefowi partyzanckiej księgarni, znanemu przyjaciołom jako „ppint”, za to, że wiele lat temu zadał mi pytanie, które zadaje Susan w tej książce. Dziwię się, że więcej osób o to nie pytało…
I zbyt wielu nieobecnym przyjaciołom…
Wszystko się gdzieś zaczyna, choć wielu fizyków ma inne zdanie. Ludzie jednak zawsze niejasno zdawali sobie sprawę z problemu, jakim są początki. Zastanawiali się głośno, jak dociera do pracy kierowca pługa śnieżnego albo gdzie autorzy słowników sprawdzają pisownię słów. Mimo to istnieje odwieczne pragnienie, by w skręconych, splątanych, skłębionych sieciach czasoprzestrzeni znaleźć taki punkt, który można wskazać metaforycznym palcem i stwierdzić, że tutaj właśnie wszystko się zaczęło…
Coś zaczęło się w dniu, gdy Gildia Skrytobójców przyjęła pana Herbatkę, który widział rzeczy inaczej niż inni ludzie, a jednym ze sposobów, w jaki widział rzeczy inaczej niż inni ludzie, był ten, że w innych ludziach widział tylko rzeczy. (Później lord Downey z Gildii Skrytobójców powiedział: „Zlitowaliśmy się nad nim, ponieważ w tak młodym wieku stracił oboje rodziców. Myślę teraz, że powinno nas to bardziej zastanowić”).
Coś jeszcze zaczęło się wcześniej, o wiele wcześniej, kiedy ludzie zapomnieli, że najstarsze opowieści mówią — tak czy inaczej — o krwi. Usunęli tę krew, żeby opowieści bardziej się nadawały dla dzieci, a przynajmniej dla ludzi, którzy je dzieciom czytają — bardziej niż dla samych dzieci (które na ogół całkiem lubią krew, pod warunkiem że przelewana jest przez tych, którzy zasłużyli [1] To znaczy tych, którzy zasłużyli, żeby przelewać krew. A może i nie. Z niektórymi dziećmi nigdy nic nie wiadomo.
). A później się dziwili, dokąd prowadzą te opowieści.
I jeszcze wcześniej, kiedy coś w mroku najgłębszych jaskiń i najciemniejszych puszcz pomyślało: Co to za istoty? Będę je obserwować…
I jeszcze o wiele, wiele wcześniej — kiedy formował się Dysk, dryfujący przez kosmos na grzbietach czterech słoni, stojących na skorupie ogromnego żółwia, Wielkiego A’Tuina.
Możliwe, że w swym ruchu wplątuje się — jak ślepiec w domu pełnym pajęczyn — w te wysoce specjalizowane cienkie włókna czasoprzestrzeni, które usiłują się mnożyć w każdej napotkanej historii, rozciągać ją, rozłamywać, układać w nowe formy.
A możliwe, że nie, naturalnie. Filozof Didactylos streścił alternatywną hipotezę jako: „Rzeczy po prostu się zdarzają. A co tam…”.
Najstarsi magowie Niewidocznego Uniwersytetu stali wokół i przyglądali się drzwiom.
Nie było żadnych wątpliwości, że ten, kto je zamknął, chciał, by pozostały zamknięte. Dziesiątki gwoździ mocowały skrzydło do framugi. W poprzek ktoś przybił deski. W dodatku aż do dzisiejszego ranka były ukryte za biblioteczką, którą ktoś przed nimi ustawił.
— I jest jeszcze kartka, Ridcully — przypomniał dziekan. — Czytałeś ją, jak przypuszczam. No wiesz, ta kartka, co jest na niej napisane: „Pod żadnym pozorem nie otwierać tych drzwi”.
— Pewnie że czytałem — potwierdził Ridcully. — Myślicie, że czemu chcę je otworzyć?
— No… czemu? — zapytał wykładowca run współczesnych.
— Żeby sprawdzić, dlaczego są zamknięte, oczywiście [2] Ta rozmowa zawiera w sobie niemal wszystko, co należy wiedzieć o ludzkiej cywilizacji. Przynajmniej o tych jej kawałkach, które leżą teraz na dnie morza, są ogrodzone lub wciąż jeszcze dymią.
.
Skinął na Moda, uniwersyteckiego ogrodnika i krasnoluda do wszystkiego, który stał w pobliżu z łomem w ręku.
— Bierz się do roboty, chłopcze.
Ogrodnik zasalutował.
— Się robi, proszę pana.
Przy akompaniamencie trzasków łamanego drewna Ridcully ciągnął dalej:
— Z planów wynika, że to była łazienka. Przecież, na miłość bogów, nie ma w łazienkach niczego strasznego. Chcę mieć łazienkę! Mam już dość chlapania się razem z wami, chłopcy. To niehigieniczne. Można coś złapać. Ojciec mi mówił. Kiedy dużo ludzi kąpie się razem, Gnom Kurzajka biega dookoła ze swoim workiem.
— To ktoś w rodzaju Wróżki Zębuszki? — zapytał sarkastycznie dziekan.
— Ja tu jestem szefem i mam prawo do osobnej łazienki — oświadczył stanowczo Ridcully. — I tyle na ten temat, jasne? Chcę mieć łazienkę na Noc Strzeżenia Wiedźm, zrozumiano?
I na tym polega kłopot z początkami. Czasem, kiedy ma się do czynienia z domeną okultyzmu, która całkiem inaczej traktuje czas, skutek następuje trochę wcześniej niż przyczyna.
Skądś, na samej granicy słyszalności, zabrzmiało delikatne „dzyń, dzyń, dzyń”, jakby dźwięczały małe srebrne dzwoneczki.
Mniej więcej w tym samym czasie, gdy nadrektor tworzył nowe prawo, Susan Sto-Helit siedziała na łóżku i czytała przy świeczce.
Mróz wymalował szronem dziwne desenie na szybach.
Lubiła te wczesne wieczory. Kiedy już położyła dzieci do łóżek, miała czas tylko dla siebie. Pani Gaiter, choć przecież płaciła Susan pensję, była przerażona na samą myśl o wydawaniu jej poleceń.
Pensja zresztą nie była ważna. Liczyło się to, że Susan jest Osobą Samodzielną, wykonującą Prawdziwą Pracę. Praca guwernantki na pewno była prawdziwa. Jedyny problem to owo zakłopotanie, jakie wyniknęło, kiedy jej pracodawczyni odkryła, że Susan jest księżną. Ponieważ według książki (a w przypadku pani Gaiter była to książka raczej krótka, z kartkami pokrytymi dużym, ręcznym pismem), wyższe sfery nie powinny pracować. Powinny być próżniacze. Susan z najwyższym trudem skłoniła ją, by nie dygała, gdy się mijały.
Światło zamigotało. Płomień świecy wyciągnął się poziomo w bok, jak gdyby dmuchał huraganowy wicher.
Susan odwróciła głowę. Zasłony wzdymały się przy oknie, które…
…otworzyło się z trzaskiem.
Ale nie było wiatru.
A przynajmniej nie było w tym świecie.
Jakieś obrazy formowały się w myślach. Czerwona kula… Ostry zapach śniegu…
A potem zniknęły, w ich miejsce zaś pojawiły się…
— Zęby? — odezwała się głośno Susan. — Znowu zęby?
Mrugnęła. I kiedy otworzyła oczy, okno było — wiedziała, że tak będzie — szczelnie zamknięte. Zasłony wisiały spokojnie. Płomień świecy niewinnie sterczał pionowo. Nie, znowu się zaczyna… Choć tyle czasu minęło i wszystko tak dobrze się układało…
— Siuzian…
Obejrzała się. W uchylonych drzwiach stała mała dziewczynka — bosa i w nocnej koszuli.
Susan westchnęła.
— Tak, Twylo?
— Boję się, bo w piwnicy ceka potwól. On chce mnie pozleć.
Susan zatrzasnęła książkę i ostrzegawczo uniosła palec.
— Pamiętasz, Twylo, co powiedziałam o takim przymilnym, dziecinnym mówieniu?
— Powiedziałaś, że mam tak nie robić — odparła dziewczynka. — Powiedziałaś, że takie przesadne seplenienie jest karalne, i że robię tak tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę.
— Zgadza się. Wiesz, jaki to potwór tym razem?
— Taki wielki, futsasty i…
Susan znów podniosła palec.
— No? — ostrzegła.
— Futrzasty — poprawiła się Twyla. — I ma osiem łap.
— Znowu? No dobrze…
Wstała i włożyła szlafrok. Dziecko patrzyło na nią, więc starała się zachowywać spokój. A więc to wraca, myślała. Nie, nie ten potwór w piwnicy. To zwykła codzienność. Ale najwidoczniej znowu zacznie pamiętać przyszłość.
Potrząsnęła głową. Nieważne, jak daleko by człowiek uciekł, zawsze sam siebie dogoni.
Читать дальше