– Właź – mruknęłam, kiwając na niego ręką. Nie zawracając sobie głowy drzwiami, po prostu przełożył nogi przez parapet. A gdybym tak przeciągnęła sznurek w poprzek każdego okna…?
– Co u ciebie? – zagaił.
Bez słowa wskazałam na pudło. Kobielak zajrzał i brwi podjechały mu niemal do połowy czoła.
– Trochę za wcześnie na prezenty gwiazdkowe… – Popukał palcem w kość.
Eryk obrzucił Andrzeja nienawistnym spojrzeniem, mamrocąc pod nosem germańskie inwektywy. Mój szósty zmysł usłużnie przetłumaczył je na coś w rodzaju „wal się na ryj”.
– Cóż to jest? Rozkopujesz groby, Reszka?
– To jest ów legendarny Niemiec powieszony na bzie.
Doktorek znowu pochylił się nad pudłem, uważnie oglądając jego zawartość.
– Nie jestem patologiem sądowym, ale powiedziałbym, że raczej mu ktoś przydzwonił czymś w łeb. Na przykład łopatą.
Rzuciłam okiem na Eryka, który cofał się powolutku. Przez jego twarz przebiegł spazmatyczny skurcz. Dotarł pod ścianę i roztopił się w niej bez śladu. Westchnęłam.
– Andrzej, a propos łopaty, masz jakąś? Bo obiecałam, że wykopię resztę…
– Resztę czego?
– Kości.
Zastanowił się, najwidoczniej próbując usystematyzować skąpe informacje.
– Komu obiecałaś?
– Właścicielowi tych kości…
* * *
Legendarny bez okazał się bzem czarnym – ogromnym, rozrośniętym, obsypanym wielkimi jak talerze baldachami białego kwiecia. Biorąc pod uwagę rozmiary tego potwora, byłabym skłonna uwierzyć, że utrzymałby wisielca, gdyby nie to, że w 1944 nie był takim krzaczyskiem, lecz malutkim krzaczątkiem, o ile w ogóle już tu rósł. Być może mieliśmy do czynienia z wnukiem legendarnego bzu samobójcy. Ziemia pod nim była naruszona, więc bez trudu znalazłam miejsce, gdzie grzebał Wilczak. Mam dość wysoki poziom odporności na obrzydlistwa. Mimo to do grzebania pod bzem włożyłam stare rękawiczki. Nie z powodu kości, na które spodziewałam się natknąć – po tylu latach były już pewnie całkiem czyste – ale przewidując obfitość paskudnych różowych dżdżownic i pędraków. Luźna gleba ustępowała dość łatwo. Andrzej sprawnie operował saperką, a ja kopałam jak terier, rękami rozkruszając każdą bryłę ziemi. Bardzo szybko natrafiliśmy na pierwszą kość.
– Obojczyk – oświadczył doktor ze znawstwem.
Uwierzyłam mu na słowo. Mogłabym go zagiąć, gdybyśmy ekshumowali, powiedzmy, kurczaka. Albo żeberka wieprzowe.
Kości przybywało. Odkładałam je skrzętnie do skrzynki po pomidorach.
– Trzeba to będzie jakoś poukładać i sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyliśmy – powiedziałam. Szczątki były pomieszane, jakby Wilczak odkopał szkielet, niedbale go przeszukał, a potem równie lekceważąco wrzucił wszystko do dołu i przysypał.
Na etapie miednicy pojawił się Eryk. Stanął z boczku i gapił się, jak podejrzewam, masochistycznie. Wytrzymałam około kwadransa, ale kiedy w perspektywie zamajaczył paskudny różowy kolorek, a właścicielka porażającego sweterka wysuwała nieśmiało nos z chaszczy, wytrzeszczając oczy… hm, na pana esesmana?
W końcu nie zdzierżyłam nerwowo tych urozmaiconych obserwacji.
– Nie patrz mi na ręce! – zawarczałam pod nosem z furią.
– Słucham…? – zdumiał się Kobielak.
– Nie ty – rzuciłam sucho. – Mamy publiczność.
Podniosłam się z kolan. A zresztą, co tam…
– Pozwól, że przedstawię. Andrzej Kobielak, chirurg – Erich Liebke, były żołnierz wojsk Trzeciej Rzeszy. – Wykonałam kurtuazyjne gesty.
Andrzej zdębiał.
– Wiesz, co? Postanowiłem przemyśleć teorię schizofrenii. Słyszysz jakieś głosy?
– Owszem, twój.
– Reszka, ja mówię poważnie.
– Przed tobą stoi facet, którego żuchwę właśnie trzymasz w ręku – odparłam. – Na miłość boską, okaż trochę szacunku.
Andrzej zrobił ruch, jakby chciał wrzucić kość do skrzynki, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Wzruszył ramionami i podszedł bliżej, by włożyć ją tam w miarę ostrożnie. Przeszedł przy tym dokładnie przez Eryka, który nawet nie drgnął, podpierając szczękę pięścią, jakby pozował do stojącej wersji „Myśliciela” Rodina. Po chwili chłopak zerknął na mnie i wymamrotał sfrustrowany:
– I tak jest ciągle.
– Nic na to nie poradzę. Po prostu cię nie widzi, następnym razem się odsuń – syknęłam.
Dziewczyna w różowym uparcie tkwiła za bzem, jakby nie miała nic lepszego do roboty. Postanowiłam ją zignorować.
– Ehm… mówiłaś coś? – odezwał się Andrzej.
– Ta, konwersuję z właścicielem szczątków. Mógłbyś chociaż powiedzieć dzień dobry. Opcjonalnie Guten Morgen.
– Guten Morgen – westchnął, znów biorąc się do saperki. – Przy okazji zapytaj gościa, jak zginął. Zastanawia mnie to pęknięcie czaszki. Tak z zawodowej ciekawości.
Przez twarz Eryka przebiegł skurcz. Uniósł dłoń ku głowie, między jego palcami nagle zaczęła płynąć krew. Nogi się pod nim ugięły, odruchowo usiłowałam go podtrzymać, ale przeciekł mi przez ręce jak woda. Poczułam tylko strumień chłodu, niejasne wrażenie dotyku szorstkiego drelichu, jakby moja skóra usiłowała dostosować się do oszukiwanego wzroku. Zdążyłam jeszcze zobaczyć na plecach chłopaka rozległą plamę krwi i dziurę po kuli, nim zniknął.
Doktor, pochylony nad wykopem, chyba nie zauważył moich podejrzanych gestów.
Odetchnęłam głęboko. A potem przypomniałam sobie tamten sen, czy może raczej koszmar, gdy błądziłam w nim po mokrym lesie, w przerażeniu wypatrując za każdym drzewem partisanen. A w końcu huk wystrzału, cios w plecy i ziemia zbliżająca się do mej twarzy. Och, Eryk, Eryk…
– Jak sądzę, wpierw został ranny. Postrzał w łopatkę, po prawej stronie. Prawdopodobnie dostał też w głowę.
– Sądzisz? A co, nie może dokładniej wyjaśnić? – w głosie Kobielaka brzmiała nuta ironii.
– A ty masz akurat tyle taktu, co kołek! – rozzłościłam się. – Doznał wstrząsu i rozpłynął się. Uważasz, że ten człowiek nie ma uczuć?! Grzebiesz w jego kościach jak w bierkach! Chciałbyś być tak traktowany po śmierci?
Kobielak wylazł z dołu i zajrzał do skrzynki.
– Brakuje większości paliczków i kości gnykowej – ocenił. – Chyba powinniśmy użyć jakiegoś sita.
– Może być durszlak?
– Lepszy byłby kawałek gęstej siatki.
Wyłowił z pudełka jakiś płaski kawałek i obejrzał uważnie.
– Wygląda na to, że masz rację. Łopatka. Tu brakuje części, widzisz? – Pokazał palcem. – To musiała być paskudna rana. Sieczka, porozrywane mięśnie, zapewne zerwanie ścięgna, niedowład ramienia… Gdyby przeżył, zostałby kaleką. – Przyjrzał się bliżej kościanym puzzlom, próbując dopasować kawałki, i pokręcił głową. – Nie, jak dla mnie zaklepane, bardzo blisko przebiega tętnica podobojczykowa. Trup w parę minut. Ciekawe z czego dostał.
– Z czołgu – warknęłam.
– Coś ty – odparł. – Z czołgu, toby zwisał z okolicznych drzew w charakterze cienkich, krwawych girlandek. – Mówiąc to, wygrzebał z kieszeni dżinsów pęk kluczy, pudełko tabletek, a na koniec dwie miętówki. – Chcesz?
Nie chciałam, ale wzięłam, żeby podtrzymać swój imidż kobiety twardej i niewzruszonej. Ciekawe czy podczas zajęć z patologii jadł kanapki…?
– Chorujesz? – zagaiłam, zdejmując brudne rękawice i rozwijając papierek.
– Aaa… mhm, alergia mi się odnowiła – mruknął Kobielak, szybko chowając pudełko z powrotem.
Читать дальше