– Eterze, oddal niebezpieczeństwo…
Starałam się wczuć w rolę. Przedstawienie lepiej by wypadło przy muzyce, na przykład tybetańskiej, ale musiałam wykorzystać to, co było pod ręką, a śpiewać nie powinnam pod karą natychmiastowej dekapitacji, Boże broń. Wciąż z miną natchnionego derwisza, kiwając rytmicznie głową, kazałam Wilczakowi wyciągnąć ręce i na każdą dłoń nasypałam mu po szczypcie ziemi.
– Matko Ziemio pod naszymi stopami, zachowaj nas bezpiecznie…
Świece śmierdziały jak opętane czymś ziołowym i jakby żywicą. Czyżby Katarzyna doprawiała je haszem? Może właśnie od tego zapachu zakręciło mi się w głowie. Na kilka sekund słabo oświetloną izbę wypełnił upiorny czerwony kolor, jakby ktoś chlusnął do środka cysternę krwi. Krawędzie wszystkich przedmiotów jarzyły się malinową poświatą. Widziałam Rajeckiego, jak porusza się niespokojnie, a wokół niego faluje tęczowa aura. Podobna otaczała moje dłonie. Tylko Rychu Wilczak obrysowany był ciemnym konturem, jak postać z komiksu. Zamrugałam i złudzenie ulotniło się. Coś było nie w porządku. Wewnętrzne zwierzątko mamrotało niespokojnie, że w tym miejscu nie powinnam lekceważyć nawet halucynacji. Nazbyt często okazywały się dość realne.
Jednak gdy się rzekło A, trzeba było powiedzieć B, a w miarę potrzeby resztę alfabetu. Dostrzegłam koszyk z nićmi, wyciągnęłam pierwszą lepszą szpulkę – czerwony kordonek – po czym obwiązałam nicią nadgarstek egzorcyzmowanego, z namaszczeniem robiąc na niej trzy węzły.
– Gotowe – oznajmiłam. – To zaklęcie standardowe typu A cztery. Chroni przed urokami i złym okiem. Jak nie pomoże, zastosuję okadzanie jemiołą i skandisk. To wszystko.
Nie ruszyli się, więc odsłoniłam okno, przy okazji stwierdzając, że deszcz przestał nareszcie padać, a przez chmury zaczyna przebijać słońce.
– Gotowe! – powtórzyłam z naciskiem. – Mogą panowie iść.
Wilczak wstał, oglądając nicianą bransoletkę.
– To ile się należy? – wymamrotał pod nosem.
– Na razie nic – odparłam. – Zobaczymy czy zadziała. A jak zadziała, to mi pan pomoże przy remoncie tej chałupy.
Sprytnie to wymyśliłam, nieprawdaż? Zawsze to lepiej mieć status wiejskiej czarownicy niż głupiej paniusi z miasta. A i czerstwy, silny, wiejski byczek przyda się do machania młotkiem.
Kuzynkowie wstydliwie wyburczeli jakieś niewyraźne podziękowania i wybyli do sieni. Stojąc już w progu, odprowadzałam ich wzrokiem. Jak robak w żołędziu zaczęło we mnie się kołatać paskudne wrażenie, że coś mi umknęło, czegoś nie dostrzegłam, ominęłam… Wbrew sobie usiłowałam je zatłuc kapciem beztroski, ale okazało się diabelnie żywotne.
Słońce chyba postanowiło błyskawicznie odrobić dni pluchy, bo raptem zaczęło świecić jak halogen, wydobywając ostre błyski z powierzchni kałuż. Wśród liści już bałaganiły zawilgocone lecz jak zawsze dziarskie wróble. Wciągnęłam w płuca zimne, czyste powietrze i nagle odechciało mi się pracy. Włożyłam Lukrecję do kaptura polarki i poszłam na spacer, wzbudzając niewielką sensację w okolicy. Spychacz dotarł już do połowy leśnego duktu, a w perspektywie widziałam nawiezione hałdy żwiru. To tutaj załapał się na fuchę Rysiek Wilczak. Chwilowo jednak roboty posuwały się wyjątkowo niemrawo. Maszyna stała, a na gąsienicy przysiadło dwóch gości w drelichach, paląc jakieś szalenie smrodliwe szlugi. Znudzeni, chętnie wdali się w pogawędkę, nawet nie kurwiąc zbytnio – być może uznali mnie za damę, a może zrobił na nich wrażenie mój biały szczur. Z narzekań drogowców wynikało, że robota jakoś niefartownie idzie. A to w błocie utkną, a to maszyna „nie chodzi”, a to znów całą ekipę, za przeproszeniem, sraczka goni po krzakach. I tak w kółko. Miałam dziwne przeczucie, że przynajmniej w niektórych żałosnych przypadkach maczała paluchy Katarzyna, wściekła z powodu naruszenia granic swego dominium. I ile, o ile w ogóle, miało to coś wspólnego z „przekleństwem” Wilczaka?
* * *
Wilczak, znów w obstawie kuzyna, pojawił się następnego dnia. Już z daleka ich miny mówiły „nie jest lepiej”. Przekroczyli mostek i weszli na moje zalane słońcem podwórko.
Płowy piach po brzegu obrębiony był koronkowym wzorem gałęzi i dołączyły do niego ruchome płaskie konterfekty moich klientów, niczym trzy postacie z hawajskiego teatru cieni.
– Stać!! – wrzasnęłam przeraźliwie, dziko wbijając oczy w ziemię.
Bysie aż podskoczyli, z identycznym wyrazem paniki wymalowanym na topornych buźkach. Uszczypnęłam się w rękę. Nie, do cholery, nie śniłam, nie byłam pijana, trawki nie paliłam od czasów jedynego epizodu na studiach. Odczuwałam świat całkiem realistycznie i nawet mnie drapała metka od stanika, co jest już chyba szczytem życiowej prozy. I tylko te trzy cienie, rozdzielone niesprawiedliwie między dwie osoby urągały rozsądkowi i porządkowi społecznemu. Rzecz jasna, w pewnych okolicznościach można mieć dwa, trzy, a nawet więcej cieni, starczy pójść do studia telewizyjnego lub na oświetlony wielgachnymi reflektorami stadion. Ale tutaj mieliśmy tylko jeden „reflektor” – poczciwe słoneczko. Podeszłam bliżej kocim krokiem i wbiłam podejrzliwe spojrzenie w bonusowy cień Wilczaka. Był bledszy, chudszy i jakby niedopasowany – jakby niedożywiony cień cienia.
– Co jest? – zagadnął Zbychu, gapiąc się tam gdzie ja.
– Tu. – Pokazałam palcem.
Siąknął nosem i pochylił się, z uwagą studiując leżący między nami spłachetek podwórka.
– Co widzisz? – spytałam ostro.
– Mmmm… mrówy…?
Albo nie umiał policzyć do trzech, albo – co było bardziej prawdopodobne – znów widziałam coś, czego nie dostrzegali inni.
Zawsze tak miałam, że irytowała mnie niewiedza. Brak informacji sprawiał, że traciłam pewność siebie, poczucie bezpieczeństwa i – jakżeby inaczej – natychmiast usiłowałam zakamuflować to gryząco-ironiczną agresją. Jakiś czas nawet chodziłam na terapię, ale nudziłam się na niej śmiertelnie, więc prędko doszłam do wniosku, że zasypiać w fotelu mogę równie dobrze u siebie w domu, za darmo. Nauczyłam się wykorzystywać swoją słabość jako narzędzie (głównie jako odpowiednik młotka). Tak więc teraz oskarżycielsko wycelowałam palec w Wilczaka i zakomenderowałam:
– Gadać prawdę, tylko bez żadnych pierdół o złamanych palcach albo wylanym browarze. Kto miał na ciebie jakiegoś haka? Kto mógł chcieć ci zaszkodzić? Z kim się pożarłeś ostatnio?
Rysiek zamarł na chwilę z otwartymi ustami. Zbychu chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował i tylko zmiął twarz w pełne zatroskania fałdki. Usadziłam obu na ławeczce pod chałupą i rozpoczęłam przesłuchanie. Wynikało z niego, że Wilczak, owszem, miał wrogów, ale problemy w tym środowisku rozwiązywano na poziomie sztachety i łańcucha krowiaka, a nie podstępnie rzucanych klątw. To bardziej pasowało do kobiety. Baby jednak Wilczak aktualnie żadnej nie miał – a raczej miał, tylko „była wyjechana na truskawki”, a innych na boku nie bałamucił, inaczej bracia Mariolki by go posłali do piachu. Z nikim ostatnio się nie pobił; nikomu, Boże broń, niczego nie podiwanił. Istny, cha, cha, anioł w gumiakach. Nie miałam już wątpliwości, że „klątwa” nie jest wytworem jego wyobraźni. Dowód jak byk – byk nieco bladawy – płożył się na ścianie Szyftówki. Poczułam się jak lekarz, który usiłuje postawić diagnozę, nagle przypominając sobie, że akurat nie było go na odpowiednim wykładzie.
– Coś się do ciebie przyczepiło, panie Wilczak – rzekłam ponuro. – Ciekawa jestem, skąd to i czemu. Nie ja to zrobiłam i nikt ze wsi… Czyli…
Читать дальше