Odpisując na maila doktorka, słyszałam, jak moja rodzina wróciła z wystawy. W przedpokoju rozbrzmiewały konspiracyjne szepty, chichoty i szuranie butami. Podejrzane. Młody powinien natychmiast po zrzuceniu butów wparować do mej samotni, wleźć mi na głowę i zachłystując się z emocji, referować, co widział, przesadzając przy tym miejscami oraz snując fantastyczne wizje „co by było, gdyby”. Tymczasem ów dwuosobowy Gang Olsena knuł coś podejrzanie. W grę wchodziły: nielegalne spożywanie lodów, podarte (znów) spodnie, albo na przykład uporczywe pisanie na ubłoconym aucie sąsiada bródas – od kiedy Młody odkrył istnienie o z kreską, wtykał je wszędzie, gdzie się dało. Wypełniona takimi urozmaiconymi podejrzeniami, szybko wysłałam list, i bardzo ostrożnie podniosłam się z obrotowego krzesełka, by nie zaskrzypiało. Niczym lis czający się na drób, przekradłam się pod pokój rodziców i wyjrzałam jednym okiem zza futryny, mając nadzieję przyłapać męską część rodziny na czymś zdrożnym.
– Aaa, popats, macha…! Rusa się – szeptał rozemocjonowany Młody. Obaj panowie byli bardzo zajęci czymś na stole, co jednak zasłaniał mi Jeremi.
– Co się rusza? – zapytałam, wchodząc do pokoju.
Wpadli w panikę, usiłując ukryć za plecami jakiś słoik. Nic to jednak nie dało.
– Dooobra… – rzekł Młody z rezygnacją.
– Mamy zwierzątko – wyjaśnił mój ojciec. Poczułam, jak schodzi ze mnie powietrze. Nic innego, tylko kupili na tej wystawie mysz!
– Tato! W tej ciasnocie? Przecież… O Matko Boska!! – W tejże chwili ujrzałam w całej krasie zawartość słoika. To nie była mysz. Prawdę powiedziawszy, wolałabym mysz. Kochałam w tej chwili myszy, uwielbiałam, mogłabym mieć dziesięć na raz, sto myszy!
Przez szkło patrzył na mnie największy karaluch, jakiego widziałam w życiu.
Po prostu gigantyczny.
– Yyyy… co… to… jest…? – wyrzęziłam z trudem przez zaciśnięte z obrzydzenia zęby.
– Robaczek – odparł ojciec z miną niewiniątka.
– To jest karacan brasylijski – oświadczyło moje dziecko z uczuciem. – Nazywa się Aleksander.
– Aleksander… – powtórzyłam słabym głosem, oszołomiona, mając nadzieję, że to tylko koszmarny sen i za chwilę się obudzę.
– Aleksander Macedoński – uzupełnił ojciec. – W skrócie Macuś.
– Macuś…
Macuś poruszył odnóżem, co mnie otrzeźwiło.
– Jezu Chryste i na Merlina! Tato, kupiłeś karalucha?! I to wielkiego jak krowa!
– Sama jesteś karaluch. To jest karaczan brazylijski, piękny okaz. I nie ja go kupiłem, tylko Jeremi.
– Tym gorzej! Jeremi, nie miałeś na co wydawać pieniędzy, tylko na robala? – zapieniłam się.
– Kostował tylko dwa złote! – nadęło się moje dziecko.
– I jeszcze dostaliśmy słoik gratis – wtrącił piekielny dziadek koszmarnej latorośli.
– Mówiłaś, ze mogę mieć zwiezacka!
– Ale nie z tyloma nogami! – Otrząsnęłam się ze wstrętem.
– Krystyno, sugerujesz, że mam Macusiowi urwać nadprogramowe nóżki?! I to przy dziecku?
Ja zwariuję.
– W ogóle o czym my dyskutujemy? Jeremi, bierzesz to paskudztwo i odnosisz do sklepu. Jak sprzedawca nie zechce oddać kasy, to mu zostaw te dwa zeta, ale robal ma stąd zniknąć.
Młody już zrobił minę poprzedzającą zwykle wielki rozpaczliwy ryk, kiedy mój ojciec zaproponował przymilnie:
– Wnusiu, a podarujesz dziadkowi robaczka? W prezencie?
Cholerny Jeremi miał refleks, mimo młodego wieku, w oku pojawił mu się błysk zrozumienia, i nim zdążyłam zaprotestować, wręczył dziadkowi naczynie z Aleksandrem Macedońskim.
– Prosę, mas, dziaduniu.
Zdawało mi się, że Aleksander pomachał mi drwiąco czułkiem.
– Dziękuję wnusiu. – Dziadek pocałował Młodego w czubek głowy. – Możesz go u mnie odwiedzać. Reszka, nie waż się krzywdzić mojego karaczanka.
– A więc to tak? – rzekłam ironicznie. – Uważacie, że jesteście tacy cwani? Tato, za niecałą godzinę do domu wraca mama. Ciekawe co ona powie na widok tego całego Macusia. Nie przypuszczam, żeby chciała go mieć w pokoju, a do mnie go wniesiesz po moim trupie.
* * *
Tak jak przypuszczałam, matka na wieść, że mogłaby dzielić lokal z karaluchem, zaczęła pakować walizki. Ojciec zaś został nazwany zoofilem i kryptogejem, skoro nad żonę stawia wyżej robala płci męskiej. Muszę przyznać, że słuchałam odgłosów tej wojny domowej nawet z dużym zainteresowaniem. Moi rodzice byli oczytani, oboje odznaczali się niezłą erudycją, choć mama raczej wolała literaturę rozrywkową, tak więc awantury w ich wykonaniu były istnym przedstawieniem, a para aktorów prześcigała się w słownej wirtuozerii. Kiedy byłam mała, bałam się tych awantur, sądząc, że każda może skończyć się rozwodem. Doświadczenie jednak przekonało mnie, że potyczki słowne rozładowują atmosferę. To ciche dni były groźne.
Siedzieliśmy z Młodym na jego wyrku w identycznych pozach, z podwiniętymi nogami i brodami wspartymi na rękach, kontemplując to, co działo się po drugiej stronie korytarzyka.
– Kłócom się – powiedział Młody tonem obojętnego zagajenia.
– Przez ciebie się kłócą. Ty kupiłeś karalucha – wytknęłam mu bezlitośnie.
Mój niespełna siedmioletni mężczyzna wzruszył ramionami.
– Ale dziadek mnie namówił – sypnął, a potem dodał z nagłym entuzjazmem: – Tam byli taaakie wieeelkie pająki! – Zrobił odwieczny gest wędkarza.
– Były – poprawiłam odruchowo. Ała… czyli powinnam się cieszyć, że nie przynieśli do domu tarantuli? Jasne, szaleję z radości.
* * *
Jak mogłam się domyślać, rodzice w końcu poszli na kompromis, a karaczan brazylijski miał pozostać w swoim słoju, póki obecny właściciel nie znajdzie mu nowego. To znaczy nowego opiekuna, nie słoik. Jak znałam życie, mogło to potrwać nawet parę lat, a przez ten czas obie z matką dostaniemy nerwicy takich rozmiarów, że moczenie nocne to przy niej pikuś. Nawiasem, ile takie robale żyją? Tknięta nową myślą, poleciałam do komputera po informacje z sieci.
Karaczan brazylijski… Blaberus giganteus – osiąga wielkość 5 – 6,5 cm. Zdjęcie idealnie zgadzało się z wyglądem owadziego potworka. Wypisz wymaluj. Brrr… Długość życia… Alleluja! Długość życia wynosi 4-8 miesięcy. Robal wyglądał na wyrośniętego, więc istniała realna szansa, że się niebawem przekręci.
Nawet bardzo niebawem. W mej wiedźmiej głowie zaczął powstawać szatański plan pozbycia się wroga. Od paru dni żyłam w permanentnym napięciu nerwowym i zbyt mało sypiałam. Za to zaczęłam za dużo jeść, co było u mnie nieomylną oznaką nerwicy. Musiałam się jakoś ratować przed otyłością!
Odczekałam, aż zostanę sama w domu, po czym zaczęłam przygotowywać się do bitwy. Nogawki dżinsów upchnęłam w wysokich cholewkach glanów. Mimo wysokiej temperatury włożyłam polar z kapturem i ściśle zawiązałam wszystkie sznurki. W końcu zamotałam sobie na twarzy kuchenną ścierkę do naczyń, naciągnęłam żółte gumowe rękawice, a z szafki w łazience wyciągnęłam broń: zakurzony pojemnik z raidem. Tak wyekwipowana, wkroczyłam do pokoju, gdzie przebywał wróg. Miałam zamiar popełnić morderstwo z premedytacją (niech bogowie zlitują się nad mym sumieniem), a potem zamaskować je, twierdząc, że ofiara zeszła ze starości.
Skierowałam wzrok sokoli (oraz dyszę zabójczego spreju) w stronę parapetu, gdzie rezydował jeszcze chwilowo żywy denat, po czym zmartwiałam ze zgrozy. Oblałam się zimnym potem pod odzieżą ochronną i prawie udusiłam. Ciśnienie spadło mi nagle jak w przebitej oponie, mało nie zemdlałam. Słój po ogórkach wraz ze straszliwą zawartością, do tej pory stojący spokojnie na słoneczku, leżał na boku, najwyraźniej przewrócony skrzydłem okna poruszonego przeciągiem. Powiewała nad nim frywolnie zasłonka, a sam pojemnik był okrutnie, straszliwie pusty! Po Aleksandrze Macedońskim zostało jedynie trochę wiórków, trawy i nadgryziony kawałek jabłka. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, kiedy nastąpił wypadek, a cholerny Macedoński może w tej chwili być absolutnie wszędzie. Może właśnie łazić po kuchni, włamywać się do bieliźniarki, siedzieć pod poduszką albo robić kupę do czyjegoś kapcia. W panice zaczęłam rozglądać się po dywanie. Dom był zarobaczony, nie mogłam tu zostać ani chwili dłużej, a już na pewno nie na noc, kiedy groziła mi inwazja w łóżku. A rachunkiem za hotel obciążę ojca. Ostatecznie to jest jego karaluch!
Читать дальше