Ale nie tylko. Z uchylonych drzwi powoli wysnuwały się czarne wstęgi, niczym leniwe macki ośmiornicy, wijąc się coraz bliżej i bliżej. Wolno, jakby zwlekając z atakiem, dawkowały sobie przyjemność.
– Jeremi, chodź – wykrztusiłam przez ściśnięte gardło, wyciągając rękę. – Chodź, kochanie…
– Mama, co…? – Musiał go zaniepokoić wyraz mej twarzy, bo się obejrzał.
Dziecięcy pisk zawibrował w powietrzu, macki wyprostowały się nagle jak struny. Szarpnęłam Jeremiego za rękę do siebie, otoczyłam ramionami i wyciągnęłam z zasięgu niebezpieczeństwa.
Później Andrzej mówił, że krzyk, jaki z siebie wydałam, mało przypominał głos ludzki. „Wrzask bojowy rozwścieczonego pawiana” – jak to był łaskaw określić. Zawierał się w nim ten najważniejszy z aksjomatów: że nie należy drażnić samicy z małym.
Ciemne wstęgi cofnęły się w mgnieniu oka, wchłonęło je na powrót brudne drewno.
Jeremi szlochał, tuląc się do mnie z całych sił. Dygotał na całym ciele. Ojciec zasypywał mnie gradem pytań, Andrzej z kolei milczał, świecąc mi za to w oczy.
– Ooośmioniiicaaa! To była ośmionica! – wychlipał Jeremi. – Chciała mnie złapać!
– Nie było żadnej ośmiornicy! – rzuciłam stanowczo. – Wydawało ci się. Andrzej, przestań mnie oślepiać, na miłość boską!
– To co tam było?! Darliście się, jakby was obdzierano ze skóry – denerwował się ojciec.
– Osy! Szerszenie! – zmyślałam na poczekaniu. – Coś latało. Jezu, chodźmy stąd, ten loch przyprawia mnie o dreszcze! Wy przodem!
Drzwi tym razem udawały najzwyklejszy pod słońcem kawał drewna. Wciąż piastując syna na rękach, przeszłam obok, mierząc je nieufnym spojrzeniem. Czułam, jak Jeremi sztywnieje.
– Skłamałaś dziadkowi – wyszeptał.
– Nie chcę go straszyć. Poza tym pewnie by nie uwierzył – odszepnęłam.
– Pewnie nie – zgodził się mój syn markotnie.
* * *
Puszka po kawie, jak się okazało, istotnie zawierała skarb. Ojciec z iście piracką fantazją wywalił stosik złotej biżuterii na środek stołu w jadalni. Nie podobała mi się ta demonstracja, ale nie protestowałam. Częściowo dlatego, że sama byłam ciekawa zawartości, a po części dlatego, że Jeremi, chłonąc nadzwyczajny widok z otwartymi szeroko oczami i ustami, zapominał o drzwiowej klątwie. Nie miałam żadnych wątpliwości, czego miała pilnować.
– To prawdziwy skarb? – dopytywał się Jeremi z wypiekami na policzkach. – Piracki?
– Tu nie było piratów – odparł doktor, segregując precjoza. Na osobnych kupkach kładł pierścionki, obrączki, naszyjniki i zegarki. – Za to byli złodzieje.
Policzyliśmy zdobycz. Dziesięć pierścionków, w tym dwa z czymś co wyglądało jak brylanciki. Trzy bransolety w stylu art deco. Kilka naszyjników z perłami i kamieniami w złotej oprawie. Nie byłam jubilerem, ale mogły to być szmaragdy. Emaliowana broszka i druga z kameą. Ozdobny grzebień do upinania włosów z secesyjnym motywem liści…
– Wiecie co? Jakoś mi się wydaje, że to wszystko należało do jednej kobiety – powiedziałam z pewnym wahaniem.
– Czemu?
– Wszystkie te rzeczy mają jakiś wspólny styl. Widzicie? Perły i szmaragdy – pewnie miała zielone oczy. Pierścionki też są prawie jednakowe. – Przymierzyłam jeden, pasował akurat na środkowy palec. – Wszystkie mają ten sam rozmiar.
– A zegarki? – Ojciec trącił palcem złotą „cebulę”. Obok leżały jeszcze dwa na rękę – w tym jeden malutki, damski, wysadzany drobnymi kamyczkami wokół tarczy.
Spojrzałam na Kobielaka. Od dłuższego czasu odzywał się głównie monosylabami. Ciekawe, czy i jemu przyszło do głowy to, co mnie. Nieco bezmyślnie otworzyłam kopertę męskiego zegarka. Wewnątrz wygrawerowany był napis i data.
– Henrykowi Weissowi w dowód przyjaźni. Antoni Wilk, Abraham Kiewe. Tysiąc dziewięćset trzydzieści sześć – przeczytałam. – Przynajmniej już mamy pewność, że nic z tego nie należało do Katarzyny. Chyba że legalnie skupowała biżuterię od żydowskich rodzin.
– Nazwiska! – ożywił się mój ojciec. – Może…
– Tato, nie przypuszczam, żeby Henryk Weiss albo ktokolwiek z jego rodziny przeżył wojnę – przerwałam mu, jednocześnie rzucając znaczące spojrzenie Andrzejowi.
– Mógłbym popytać w okolicy – odezwał się – ale myślę, że Reszka ma rację.
Zapisałam na kartce z notesu: Henryk Weiss, Dawid Weiss (syn), Ela Weiss (córka). Pod spodem zanotowałam adres mailowy wiedzma@interia.pl i podałam mu przez stół. Uniósł brwi, czytając treść notki, ale schował kartkę bez słowa komentarza. Od razu wpisałam do terminarza: założyć nowe konto na interii. Tego jeszcze brakowało, żeby rodzina dowiedziała się czegoś niepożądanego z moich maili.
– A co z tym? – spytał ojciec, pukając w wieczko pudełka po herbatnikach.
Banknoty stu-, pięćdziesięcio- i dwudziestozłotowe wypełniały je niemal w całości. Po przeliczeniu wypadło tego prawie pięć tysięcy złotych.
– Matko święta… – mruknął ojciec. – Mam nadzieję, że to nie pochodzi z kradzieży.
– Banknoty są używane… – Andrzej przejrzał kilka na chybił trafił. – To raczej po prostu jej oszczędności. Nie mam najlepszego zdania o pana krewnej, ale mogę przysiąc, że nie napadała na banki.
– Straszny z niej chomik – oceniłam. – I skąpiradło. Żeby mieć takie zapasy i nie kupić nawet pralki, to jest skandal. Przynajmniej się wyjaśniło, co miała na myśli, mówiąc o pieniądzach na podatek spadkowy.
– Mówiła? Czy ja o czymś nie wiem? – wtrącił ojciec podejrzliwie.
Struchlałam. A niech to szpak zadziobie, tak się wkopać…!
– W liście – uratował mnie Andrzej, wykazując podziwu godny refleks. – Zostawiła list z wytycznymi odnośnie spadku.
– A mogę go przeczytać?
– Mmm… zapodział się gdzieś. Nie było w nim zresztą nic ważnego.
– Tak, nic ważnego – przytaknęłam gorliwie.
Rodziciel chyba tego nie kupił tak do końca, ale nie drążył dalej.
* * *
Moja piekielna spadkodawczyni ukazała się w momencie najmniej odpowiednim, kiedy pakowaliśmy bagaż do auta i mieliśmy zamiar otrząsnąć pył Czcinki z kół. Musiała mieć chyba tę złośliwość wrodzoną, czy też może „wduchowioną”, biorąc jej obecny stan. Zobaczyłam ją, kiedy niosłam do samochodu ostatnią torbę. Stała na skraju podwórza, w wyzywającej pozie, z założonymi rękami oraz arogancką i jakby zniecierpliwioną miną dumnej Marianne prowadzącej lud na barykady.
– A więc jednak znalazłaś – odezwała się obojętnym tonem. – Chciałam jeszcze trochę poczekać, ale bachory się wtrąciły. – Skrzywiła pogardliwie usta. – Uważaj. Ja cię obserwuję.
– Was wszystkich – dodała, zwracając twarz w stronę Jeremiego, który siedział za kierownicą i bawił się w wyścigi formuły pierwszej, wydając straszne odgłosy naśladujące warkot silnika i pisk opon.
Słuchałam tej przemowy nieruchoma jak słupek, ale w tejże chwili bezwład minął mi jak ręką odjął, za to ogarnął mnie, jak to mówią, dziki wkurw. W jednej nanosenkundzie doszłam do stanu wrzenia, zdolna w pojedynkę pacyfikować niewielkie osiedla mieszkaniowe, dusić staruszki moherowym beretem i urwać łepek temu misiu. Dowolnie. Rąbnęłam torbą o ziemię i runęłam do Katarzyny, zdecydowana ją rozerwać gołymi rękami na ektoplazmatyczne strzępy, nie pamiętając, że jest to zupełnie bezsensowne. W rezultacie zjawa rozpłynęła się szybciej niż dym zaatakowany suszarką, a ja wpadłam twarzą prosto w drapiące gałęzie wiśni.
Читать дальше