O, czyżby dorwał Kobielaka? Biedny doktorek.
– A tu zrobimy garaze.
Nie przeczuwając niczego złego, popatrzyłam przez okno. Jeremi, klęcząc na piachu, z zapałem objaśniał chłopczykowi w niebieskiej bluzce budowę najładniejszego autka ze swej wypieszczonej kolekcji. Zrobiło mi się słabo.
– Jeremi, do domu! – usłyszałam sama siebie jak zza grubej warstwy poduszek. Do diabła, nie mogę przecież teraz zemdleć.
– Chodź szybciej! – wyjęczałam.
– Mama, to jest Dawid. Bawimy się. – Jeremi przyszedł bez oporu, kiwając na nowego kolegę zachęcająco. – Chodź Dawid, to moja mama.
Chłopczyk podszedł parę kroków, patrząc na mnie nieśmiało. W każdej garści trzymał po plastykowym autku. Był chyba w wieku Jeremiego, może rok starszy. Ubrany w płócienną koszulkę z kołnierzykiem, spodenki na szelkach, szare podkolanówki i podniszczone sandałki. Gdyby Jeremi był dorosłym, doświadczonym człowiekiem, pewnie tak staroświecki strój wydałby mu się dziwny i podejrzany, ale z dziecięcą ufnością przyjął nowego towarzysza zabawy z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mózg mi pracował na najwyższych obrotach. Co robić? Musiałam jakoś ich rozłączyć. Nie mogłam przecież pozwolić, żeby moje dziecko zadawało się z trupami – to nie był jakiś cholerny „Szósty zmysł”! To było niezdrowe, nienormalne, niemoralne! Wolałam jednak nie robić scen, bo wystraszyłabym Jeremiego. W przypływie natchnienia wygrzebałam z kieszeni pięciozłotówkę.
– Leć do dziadka i kupcie jeszcze cukierków.
– Sam? Fajnie! Dawid, idziemy! – ucieszył się.
– Nie, Dawid zostanie, bo chcę z nim chwilę porozmawiać – sprzeciwiłam się.
– Doobra, to popilnujcie toru wyścigowego. Zaraz wracam – zgodził się Jeremi. Wcisnął autko do kieszeni opadających spodni i poleciał do sklepu, ściskając monetę w garści.
– Nie powinieneś rozmawiać z moim synem. Zabraniam ci tu przychodzić, rozumiesz? – powiedziałam surowo do chłopca w podkolanówkach.
Chyba jednak nie rozumiał. Patrzył tylko na mnie – mały zalękniony duch – a buzia mu się wyginała w podkówkę. O Boże, co ja robię, znęcam się nad siedmiolatkiem.
– Nie, nic ci nie zrobię. Chcę tylko, żebyś sobie poszedł i nie przychodził więcej do Jeremiego. To dla niego niedobre – uderzyłam w ton prośby.
– On się tylko chciał pobawić, proszę pani. – Dziecięcy cienki głos tuż obok odezwał się tak nagle, że aż podskoczyłam. Pod ścianą koło okna stała dziewuszka z kokardami.
– Jak się nazywasz? – zapytałam jak mogłam najspokojniej.
– Ela Weiss, proszę pani. – Dygnęła. – To jest mój brat.
– Co wy tu właściwie robicie, dzieci? To mój dom, nie życzę sobie gości na podwórku, czy to jasne?
Ela zagryzła wargę. Owijała mocno skakankę dokoła ręki, a potem odwijała i zaczynała całą tę operację z drugą.
– Ale my tu mieszkamy – wykrztusiła, zmieszana.
Zdębiałam.
– Tu? Jak to „tu”? Gdzie?
– W piwnicy…
Z duszą na ramieniu poszłam za Elą na tyły domostwa Katarzyny, do komórki na węgiel. Dawid trzymał się z tyłu, milczący i niepewny, wciąż ściskał w rękach samochody Jeremiego.
– Tam jest klapa – powiadomiła mnie dziewczynka, wskazując palcem na stos starych kartonów.
Kiedy je odrzuciłam, ujrzałam wpuszczoną w ceglaną podłogę żelazną kwadratową płytę z klasycznym kolistym uchwytem. Próbowałam ją dźwignąć, ale zdołałam unieść tylko na kilkanaście centymetrów, mając przy tym wrażenie, że pęka mi kręgosłup.
– Dłu-długo tu… mieszkacie? – zająknęłam się, drżąc.
Ela znów owijała skakankę dokoła dłoni.
– Długo. Długo.
– Sami?
– Rodzice poszli po jedzenie. Ale jeszcze nie wrócili. Czekamy na mamę i tatę.
Splotłam palce, zaciskając je mocno, aż zabolało.
– Ta klapa jest ciężka. Jak wyszliście?
Na twarzy dziewczynki odbił się wyraz niepewności.
– Nie wiem – szepnęła bezradnie.
Odetchnęłam parę razy głęboko. To tylko dzieci. Po prostu zagubione dzieci.
– Elu. Wyjeżdżamy z Jeremim jeszcze dzisiaj. Za godzinę, może półtorej. Dawid, jeśli Jeremi się do ciebie przyzwyczai, będzie tęsknił i będzie mu smutno jak odjedziemy. Lepiej, żebyście już się nie bawili. Do widzenia…
Wyminęłam rodzeństwo Weissów i poszłam z powrotem na frontowe podwórko. Nie poszli za mną. Nie zastanawiając się nad tym co robię, udałam się prosto do domu Andrzeja. Dławiło mnie w gardle i wręcz potwornie chciało mi się palić.
* * *
– Chwila. Moment. Jakie dzieci w piwnicy? Przestań płakać, bo ja nic nie rozumiem. I usiądź, bo zaraz się przewrócisz! – Andrzej zdjął z najbliższego krzesła stos książek. Witryny były częściowo wybebeszone, a stary gabinet zarzucony stertami literatury. Zastałam doktorka przy sprzątaniu, albo – co bardziej wiarygodne – czegoś szukał. Usiadłam, nadal rycząc jak bóbr. Już sama nie wiedziałam, czy jestem bardziej zdenerwowana czy zawstydzona. Kobielak wyszedł i wrócił po chwili, niosąc kraciasty ręcznik.
– Po… co to? – wydukałam.
– Nie mam ani jednej czystej chustki do nosa.
Bez komentarza. Wzięłam ręcznik, wytarłam oczy i nos, odsuwając od siebie myśl, jak mogę wyglądać.
– No dobrze… – Doktorek przykucnął przede mną na wytartym dywanie. – A teraz referuj od początku, to może załapię.
– Co tu jest do załapywania? Mam dwa nowe duchy w domu. W piwnicy.
– To tam jest piwnica?
– Jezu, tam podobno mieszkał twój ojciec, czego jeszcze nie wiesz? Wejście jest w komórce. Tak, dokładnie tam, gdzie poniosło w nocy Jeremiego. Dwójka dzieciaków, tak z siedem i dziesięć… może jedenaście lat. Mała powiedziała, że czekają na rodziców, którzy poszli po jedzenie i nie wracają. Nie wracają od pół wieku, od czasów okupacji!
– No dobrze, ale nie rozumiem, dlaczego nagle wpadasz w psychozę. To tylko dzieci i jak sama mówiłaś, tutejsze duchy wyglądają całkowicie normalnie. Nie reagowałaś tak na słoje Nowotnego.
– Ze słoikami nie da się rozmawiać! – wrzasnęłam histerycznie, aż doktorek gibnął się z zaskoczenia i usiadł na podłodze.
– Jeszcze nie rozumiesz? – ciągnęłam. – Ta klapa jest ciężka jak diabli. Skoro ja nie dałam rady jej otworzyć do końca, to na pewno nie mogło jej podnieść dziecko! A to znaczy, że nigdy stamtąd nie wyszli. Te dzieci tam umarły z głodu!
Andrzej w końcu załapał i na moment zamarł z otwartymi w szoku ustami. Otrząsnął się.
– Moment. Uważasz, że…
– Że mam pod podłogą ciała dwójki małych Żydów – dokończyłam dobitnie oraz ponuro i wytarłam ponownie nos w ręcznik.
Andrzej potrząsnął głową.
– Nie, nie, nie…
– Negacja jakby nie pomaga.
– Mnie to nie pasuje. Szyftowa mieszkała w tym domu od bardzo dawna. Na pewno wiedziała o piwnicy. A skoro wiedziała, to tam nie może być żadnych zwłok.
– Tak sądzisz?
– Ta baba była aż niezdrowo pedantyczna. Owszem, mogłaby nawet rozwalić ci głowę siekierą, ale miałaby zawczasu przygotowane ścierki i zaczęła sprzątać w pięć minut później. Przecież nawet w tym pieprzonym bunkrze wszystko ma poukładane alfabetycznie. Trupy pod podłogą za bardzo by drażniły jej poczucie estetyki.
Brzmiało to logicznie.
– Uspokój się. Cokolwiek się tam dzieje, jednego jestem absolutnie pewien. Nie masz – w domu – żadnych – trupów. Przysięgam. – Patrzył mi przy tym w oczy tym absolutnie uczciwym, prostolinijnym, ach-jakże-ja-wszystko-rozumiem, wzrokiem. Ciekawe, czy studenci medycyny dostają jako zadania domowe ćwiczenia min przed lustrem.
Читать дальше