Ewa Białołęcka
wiedźma.com.pl
2008
Wszelkie podobieństwa do realnych osób i miejsc
są czysto przypadkowe.
(Prócz tych, które zostały świadomie
i z premedytacją zamierzone.)
Żarówka sześćdziesiątka, osłonięta przedpotopowym abażurem z tkaniny koloru bordo, oblewała pokój słabym blaskiem, kojarzącym się z widmem dawno zmarłych powideł śliwkowych. Nocną ciszę mąciło tylko nieprzerwane klikanie klawiszy komputera.
„…związku z powtarzającymi się doniesieniami o porwaniach przez kosmitów…”
Klak, klak, klak… enter… klik, klak…
Podniosłam głowę znad roboty i przeciągnęłam się. Kosmici, pffff… Ludzie, są na tym świecie zabawniejsze sprawy od zwierzeń histerycznych paniuś, twierdzących, że zostały zapłodnione w latającym talerzu przez ichni odpowiednik lorda Vadera. Na przykład mój pamiętnik (gdybym takowy pisała) zostałby pewnie bestsellerem z gatunku popapranego sajens fikszen. Gdyby rok temu ktoś mi wywróżył z fusów kawowych, co będę robić tu i teraz, kazałabym się tej osobie leczyć. Długo i daj Boże owocnie. Na szczęście nikt mi nie powróżył i z tego powodu zawczasu nie uciekłam z krzykiem, nie schowałam pod łóżkiem, ani nie popadłam w alkoholizm. Allach z tym, faktycznie mogło być gorzej…
Przezornie puknęłam w save i wstałam od stołu. Zgasiłam lampę, jedynym źródłem jasności pozostał monitor, siejący błękitnawą poświatą. Nad firanką typu zazdrostka widać było skrawek czarnego nieba usianego gwiazdami z przesadną rozrzutnością. Nadal zadziwiało mnie – dziecko miasta – ile tego niebiańskiego ziarna można zobaczyć na wsi. Uchyliłam lekko okno, a w ciszę domową wmieszało się natychmiast cichuteńkie pogadywanie sadu, głaskanego leniwym wiaterkiem. Wiśnie właśnie kwitły, stojąc dokoła domu białe jak duchy drzew. Nawet noc nie była w stanie ich całkowicie pokryć czernią. Kiedy na ich tle dojrzałam ludzką sylwetkę, natychmiast włożyłam rękę do kieszeni, szukając broni, po chwili jednak moje wewnętrzne zwierzę znów położyło łeb na łapach i zadrzemało. Nie było niebezpieczeństwa. To tylko Eryk.
Kiedy wyszłam na zewnątrz, już siedział na ławeczce pod ścianą.
– Guten Abend, Herrin Reshka. – Podniósł się grzecznie na chwilę, jak przystało na dobrze wychowanego młodzieńca. – Alles ist Gut?
Uśmiechnęłam się ukradkiem. Kiedyś Eryk uparcie tytułował mnie „panienką”, choć w promieniu dwudziestu kilometrów nie było osoby mniej na to zasługującej. Od jakiegoś czasu awansowałam na Herrin.
– Gute Nacht, Erich. Danke. – Usiadłam obok. – Zigaretten?
– Ja!
Oczy już mi przywykły do mroku i widziałam, jak na jego szczupłą twarz wypływa wyraz pożądliwości.
– Papierosy szkodzą – mruknęłam ni to do niego, ni to do siebie, odpalając dwa sobieskie.
– Mi nicz nie szaszkodzy – odparł chłopak, przechodząc na polski i biorąc ode mnie szluga.
Mruknęłam w odpowiedzi niewyraźnie, a potem siedzieliśmy tylko w milczeniu, paląc i śledząc wyimaginowane ścieżki w gwiezdnej kaszy nad naszymi głowami.
– Die Liebe ist schön – westchnęłam bezmyślnie, zachwycona astronomicznym spektaklem.
– Das Todt auch nich schlecht – mruknął Eryk z powagą i oboje roześmialiśmy się. Moje myśli niezależnie od woli powędrowały do pliku, w którym przechowywałam wspomnienie, jak i kiedy poznałam Eryka. A potem do tego, od czego wszystko się zaczęło.
* * *
Poczta Polska jest normalnym elementem naszej rzeczywistości, a drogę, jaką przebywa korespondencja poznałam już w przedszkolu, więc opróżnianiu skrzynki na listy poświęciłam zaledwie drobny ułamek świadomości. Cała reszta zajęta była rozważaniem, że Młody potwornie rośnie i znów potrzebuje nowych butów, a jego kolejne spodnie uległy dezintegracji. W klawiaturze zacinała się spacja i wpychanie pod klawisz gąbki już niewiele pomagało (niebezpieczeństwo wymiany wzrosło drastycznie), w pobliskim empiku obsługa zaczynała krzywo patrzeć na osobę, która co drugi dzień przychodzi, czyta, nic nie kupuje i nawet nie zamawia kawy. Zmienić na jakiś czas empik…? W dodatku zalegałam już dwa miesiące za treningi kravki, więc istniała realna groźba, że będę musiała zawiesić na jakiś czas tę jedną jedyną ekstrawagancję, na jaką sobie pozwalałam.
Poczta składała się z pliku reklamówek i zaproszenia na pokaz używania wełnianej pościeli firmy Mul, pocztówki z Zakopanego, przeznaczonej dla sąsiadów zza ściany i koperty formatu A5 z jakiejś kancelarii adwokackiej, zaadresowanej „Sz.P. K. Szyft”. Wspinając się na swoje drugie piętro, minęłam, jak zawsze, siedzibę „tych spod czwórki” i jak zawsze ich pies, potworne, złośliwe bydlę, rzucił się z ujadaniem na drzwi, aż wygięły się pod jego ciężarem. Za którymś razem nie wytrzymają i ja lub ktokolwiek inny z lokatorów (pies darzył sprawiedliwą nienawiścią wszystkich) zostanie zjedzony na schodach.
– Kiedyś cię dorwę i zrobię z ciebie dywanik. A resztą nakarmię koty – syknęłam mimochodem, a obrażony kaukaz rozszczekał się jeszcze bardziej. Wetknęłam po drodze pozdrowienia z Zakopanego w drzwi numer osiem, po czym nareszcie zanurkowałam w rodzinne pielesze. W środku panowała względna cisza, co oznaczało, że Młody jeszcze nie wrócił z zerówki, natomiast z kuchni dobiegało syczenie i zapach smażeniny. Młodego miała z przedszkola odebrać babcia, więc siłą rzeczy kuchnię okupował mój ojciec. Dokonawszy tej operacji logicznej, zawołałam przyjaźnie:
– Cześć, tata!
– Cześć, córka! – odkrzyknął. – Usłyszałem że idziesz, więc wrzuciłem schabowe.
– Skąd wiedziałeś, że to ja? – zapytałam, ściągając glany. – Grej drze ryja na każdego.
– Ale na każdego inaczej – wyjaśnił ojciec. – Na przykład na Piotrowską robi „wuf, wuf”, a na Szymkowiaka „hamfr”…
– A na mnie robi chyba wszystko, co ma w repertuarze – dokończyłam, kładąc kopertę na stole kuchennym. – Tato, masz pocztę.
Kiwnął głową na znak, że przyjął do wiadomości i oboje zajęliśmy się dalszymi czynnościami obiadowymi. Koperta nadal leżała na stole, nie budząc szczególnego zainteresowania ani mojego, ani mego rodziciela. Brak entuzjazmu ojca rozumiałam w pełni; od ponad dwóch miesięcy świadczył w żałosnej sprawie trywialnej kradzieży choinki z prywatnej posesji kolegi, a sprawa ciągnęła się jak smród za wojskiem, powód i pozwany wyciągali jakieś kosmiczne argumenty, prawnicy oraz świadkowie najchętniej ubiliby obu tylko po to, by już nigdy więcej nie słyszeć o srebrnych syberyjskich świerkach.
Dopiero kiedy po kotletach, ziemniaczkach i surówce z czerwonej kapusty pozostało ledwie wspomnienie, zajęliśmy się pocztą – ojciec normalną, a ja internetową.
Siedząc już w swojej dziupli, przerobionej ze schowka na kartofle, usłyszałam, jak krzyczy z kuchni:
– Reszka! Masz pocztę!
– Wiem! – odwrzasnęłam, lustrując Outlooka. – Dzierżański przysłał zwrotkę redakcji. Jeśli sukinsyn nadal się upiera przy scenie seksu w rollercoasterze, to zabiję drania!
Otworzyłam plik, zajrzałam do tekstu, po czym stwierdziłam z mocą:
– Zabiję, uwędzę, wypcham i powieszę na ścianie w redakcji ku przestrodze innym pseudoliteratom.
Читать дальше