Na wszelki wypadek zaglądam jeszcze raz do papierów, jakie wręczył mi na odchodnym S-ka.
I nie wierzę własnym oczom.
– O, cholera!
– Reszka…? – odzywa się z salonu ojciec.
– Tato, sam zobacz.
Przychodzi, zagląda mi przez ramię i parska śmiechem.
– Żartujesz, prawda?
– Nie, ja na pewno nie.
W asyście nadal rozbawionego ojca wpisuję do wyszukiwarki nazwę siedziby świętej pamięci Katarzyny Szyft: czcinka.
Czy chodziło ci o: czcionka? – pytają Google.
I to by było na tyle.
* * *
Może to nieco żenujące, ale sprawa spadku zrobiła na mnie wrażenie nie mniejsze niż na Młodym. Tyle, że ja oczywiście nie okazywałam tego w sposób tak spontaniczny. W nocy leżałam bezsennie, wpatrując się we wzorki na suficie, malowane firankowym cieniem, i obracałam w głowie ideę owego domu. Własnego domu. Co tu gadać, pomieszkiwanie w cztery osoby na niecałych sześćdziesięciu metrach kwadratowych, i to kiedy lwia część tych metrów zajęta została przez książki oraz dwa gigantyczne akwaria, to nie jest szczyt luksusu. Zajmowaliśmy z Młodym najmniejszy pokój, niewiele obszerniejszy od mojej „komórki na ziemniaki” i dokonywaliśmy ekwilibrystycznych czynów, żeby się pomieścić. Sypiałam na materacu, który na dzień chowaliśmy pod łóżko Młodego, a rzadziej używane rzeczy trzymaliśmy w kontenerkach podwieszanych pod sufitem i opuszczanych za pomocą sznurka – dzieło ręki znajomego dziadka (tego od rąbniętej choinki). Siłą rzeczy musieliśmy utrzymywać w naszym kącie pedantyczny porządek, więc Młody cierpiał za miliony. Przesiadywał najczęściej na terytorium dziadków albo w czymś, co szumnie nazywaliśmy „salonem telewizyjnym”, bo tam dyscyplina ulegała niejakiemu rozluźnieniu.
W takich warunkach Katarzyna ze swym wiejskim domem objawiła się jako ta dziewica od Świętego Graala, świecącego w dali. Prawdziwego Graala pewnie zlekceważyłabym jako przedmiot mały, obrzydliwy i nie nadający się do zamieszkania, natomiast wiejska chałupa, nawet bez ogrzewania i z wychodkiem na zewnątrz, wyglądała już całkiem atrakcyjnie.
Z głową nabitą panią Szyft i jej nieruchomością, zapadłam w sen dopiero o drugiej.
* * *
Dom Katarzyny nie był wiejską chałupą, przypominał raczej rezydencję narkotykowego bossa w Zimbabwe, który wszakże zrobił w Polsce studia i zakochał się w Cepelii. Pozłotą ociekało wszystko, co ociekać mogło, a już w przedpokoju duże wrażenie robił kryształowy żyrandol zestawiony z panelami zdobnymi w motywy kurpiowskich wycinanek. Efekt potęgowała skóra zebry na jednej ścianie i wielki portret Hitlera na drugiej.
– To zabytek – szepnął przepraszającym tonem smutny pan w czarnym garniturze, przechodząc mimo, ale zanim zdążyłam spytać, czy zabytkowy jest Adolf, czy może zebra, już gdzieś się podział.
Pod Hitlerem na podłodze siedziało dwóch ruskich sołdatów i rżnęło w rozbieranego pokera. Kompletnie nie zwracali na mnie uwagi.
– Kareta szóstek! Dawaj, Wasia!
Waśka skrzywił się ponuro, pokazując dwie pary, po czym rozebrał swego kałacha z kolejnej części. Chyba mu nie szła karta, bo obok walało się już kilka kawałków wojennego żelastwa.
– A panowie tu co? – spytałam surowo. – To mój dom. Odziedziczyłam go.
Panowie zerknęli z roztargnieniem na mnie do góry, Waśka tasował karty.
– My, gospoża, tolko prismatriwajem.
Nawet się nie zdziwiłam, że rozumiem, co mówią. Postanowiłam dać im spokój i zwiedzić dom. Minęłam wieszak z jelenich wieńców, zawieszony najrozmaitszymi rodzajami odzieży – na jednym rogu sterczał nawet kalosz – po czym pchnęłam lakierowane na biało drzwi i znalazłam się niespodziewanie w kuchni. A przynajmniej w pomieszczeniu, które uznałam za kuchnię, bo na jednej ze ścian rzucało się w oczy palenisko, na którym z łatwością można było upiec wołu w całości. Na nim panoszył się monstrualny kocioł, wsparty na trzech nogach. Pod belkowaną powałą zwisały pęki suszonych ziół oraz wypchany krokodyl, reszta pomieszczenia kojarzyła mi się z hipermarketem podczas remanentu. Dostrzegłam rower w kącie i plastykowe rolki na krześle. Pośrodku całego tego śmietnika stał zwykły stół kuchenny, nakryty ceratą, a przy nim jakaś starsza kobieta kisiła ogórki. Nie przedstawiła się. Milczała, nie przerywając swego zajęcia, ale przekonanie, że mam przed sobą właśnie ową mityczną Katarzynę Szyft – moją stryjeczną… Babkę? Ciotkę? Kuzynkę? Kim ona właściwie dla mnie jest, u licha? – utrwaliło się we mnie na amen. Wręcz zabetonowało.
– Ciotką – odpowiedziała na niezadane pytanie. – Podaj mi chrzan, dziecko.
Rozkładała metodycznie kawałki białych korzeni do słojów, dołożyła kopru i liści porzeczki, a potem zaczęła pakować ogórki – oglądając je z uwagą, jakby każdy egzemplarz był Bóg wie jak nadzwyczajny. Mruczała przy tym coś pod nosem, a im dłużej wsłuchiwałam się w to, tym mocniej kiełkowało we mnie ziarno niepokoju.
– Stach Rożak… Mariolka Wieruchów… Maciejak…
Ogórek.
– Wieśka Liszak…
Ogórek.
– Stara Dziewońska…
Ogórek.
– Młoda Dziewońska…
Z irracjonalnym lękiem zdałam sobie sprawę, że te nieszczęsne ogórki mają różnorodną naturę. Każdy był inny: małe, duże, proste, wygięte, kostropate, pokryte drobnym wzorkiem brodawek albo gładkie jak polakierowane, nasycone ponurą zielenią w wojskowym odcieniu, prążkowane lub jasne jak skóra rzekotki. Każdy inny… jak ludzie.
Skądś naszła mnie przerażająca myśl, że może faktycznie są to ludzie zaklęci w ogórki, albo ludzkie dusze, które ta koszmarna kobieta właśnie ma zamiar zakonserwować w soli i przyprawach.
Katarzyna zacmokała pobłażliwie.
– Dziecko, nie dziwacz. Człowiek do ziemi, ogórek z ziemi i do brzucha… Wszyscy jesteśmy z tego samego. Ciało, kość, krew… – Podeszła do sagana, zamieszała w nim wielką łyżką, z której polał się ciemnoczerwony, gęsty płyn.
– Wolisz wiśnie? – spytała.
Ciecz nie pachniała wiśniami. Ani żadnym innym owocem. W kuchni unosił się charakterystyczny aromat kopru i czosnku, woń pasty do podłóg i świec, ale żadnych wiśni. „Mam nadzieję, że nie gotuje krwi w tym pieprzonym kotle” – pomyślałam. Widocznie znów grzebała mi w myślach, bo skrzywiła się ironicznie, wskazując kciukiem na okno.
– Wiśnie. Sama zobacz.
Za staroświeckim oknem, dzielonym w krzyż, ciągnął się szpaler drzew owocowych, wśród liści lśniły ciemną czerwienią pęki wiśni wielkich jak pięści. A w cieniu koron przesuwał się korowód młodych twarzy, jasnych nordyckich głów. Przez wiśniowy sad maszerowała ciężkim, zmęczonym krokiem kolumna hitlerowskiej piechoty. Z karabinami na ramionach, w porozpinanych szynelach i bez czapek, synowie Trzeciej Rzeszy szli na wschód. Pchnęłam biało lakierowaną ramę, a do wnętrza przez uchylone okno wpadła dobrze znana melodia, fałszywie katowana w marszowym rytmie:
Vor der Kaserne
Vor dem großen Tor
Stand eine Laterne
Und steht sie noch davor
So woll’n wir uns da wieder seh’n
Bei der Laterne wollen wir steh’n
Wie einst Lili Marleen…
Sądząc z min, każdy z tych biedaków nad zwycięstwa w imię Wodza i Ojczyzny przedkładał właśnie ową Lili, czekającą w świetle latarni pod koszarami. Odwróciłam się na powrót do Katarzyny.
– Myślałam, że pani… że umarłaś.
Wzruszyła ramionami, nadal mieszając w kotle.
– Oczywiście, że umarłam. Nie można tak sobie żyć i żyć. Termin nadszedł, sprawy przekazane, teraz twoja kolej.
Читать дальше