Zdecydowałam się więc na bochenek chleba, trzydzieści deko sera salami i „Pikantną sałatkę z makreli” co, jak podejrzewałam, było miejscowym odpowiednikiem paprykarza szczecińskiego. Sprzedawczyni tymczasem, pakując moje zakupy do siatki, trajkotała, sypiąc informacjami jak z rękawa, nie proszona i nie zachęcana. Słuchałam tego z zachwytem. Najwyraźniej plotki stanowiły treść jej życia, podobnie jak moda z tanich kolorowych pisemek. W ten sposób dowiedziałam się, że Czcinka to „bida z nędzą” i do Tarników ani się umywa, bo tu przynajmniej jest i poczta, i parę sklepów, i fryzjer nawet, proszę ja ciebie. A pan Miklaszewski to prawie został posłem, tylko go nie wybrali, łobuzy. Za to w Czcince, to proszę pani, same pijaki. A jak który nie pijak, to złodziej. A ichni sołtys to nawet telefonu nie ma i podobno tylko trzy klasy podstawówki skończył. Taki to i sołtys, co ledwo się podpisać umie. Nie to co pan Miklaszewski, co to prawie został posłem… i tak dalej, i tak dalej. Aż mi się w głowie lekko zabełtało od tych rewelacji i zaczęłam powątpiewać, czy aby na pewno chcę sprowadzać Młodego do miejscowości zamieszkałej przez pijaków i złodziei jedzących psy. Nie przewidywałam dla niego kariery egzorcysty amatora.
– A pani za czym do Czcinki? – zapytała ekspedientka z iście sroczym błyskiem w oku.
„Oho, siostro, nie tak ostro” – pomyślałam. Wyjęłam z kieszeni kurtki ciemne okulary i włożyłam je z miną „jestem Bondowa, Jamesowa Bondowa”.
– Sprawy służbowe, proszę pani – odparłam.
Chyba zrobiłam na owej patriotycznej plotkarce wrażenie, bo zamilkła na dobre ćwierć minuty, po czym podjęła temat na nowo.
– Ja to nie wiem, czy pani do Czcinki trafi. Bo to różnie jest. Niby droga prosta jak drut, a czasem tutejsi – co to całe życie w Tarnikach siedzą – do Czcinki drogę zmylą. Choć po prawdzie to mało kto chodzi, bo i po co? Ale to prawda, że raz szybko i łatwo się dojdzie, innym razem na bagna, na ugór się wyjdzie, albo i tak drogę namota, że nazad do Tarników wraca się jak głupi. Jakby diabeł ścieżki plątał. – Dłoń kobiety podskoczyła do góry, jakby się chciała przeżegnać, ale zatrzymała się w pół drogi.
– Wiadomo jaki diabeł tam rządzi! – prychnęła po chwili, strzepując palcami z lekceważeniem. – A po pijaku to i do własnej obory niektóre nie trafią. Ooo…! – Ożywiła się nagle, gestykulując w stronę oszklonych drzwi wejściowych. – Zbychu idzie! On tamtejszy. On panią zaprowadzi.
Zbychu sprawiał wrażenie typowego chuligana – od łba ogolonego na zapałkę, poprzez byczy kark, wyszmelcowaną dżinsową kurtkę, aż do dresów z paskiem. Na ramieniu dźwigał wypchaną parcianą torbę, w której coś pobrzękiwało.
– Siema, szefowa – przywitał się burkliwie. – Dwudziestak. Przyjmie pani?
– No dawaj, dawaj. Byle nie obite.
Zbychu zaczął ustawiać na ladzie butelki po piwie. Sklepowa przeliczyła je sprawnie, rzuciła fachowym okiem na szyjki i podliczyła należność na skrawku papieru.
– To co zawsze? – spytała.
– Jo – odparł młodzian basem, pożądliwie zezując na kontenerki z tyskim, ale kobieta wyciągnęła spod lady cztery flaszki o ciemnych nalepkach. Nim zniknęły w torbie, zdążyłam dostrzec nazwę Mocek, czy też może Nocek. W życiu nie słyszałam o takiej marce. Widocznie jakiś mały miejscowy browar.
– Zbychu, zaprowadzisz panią? Interesy ma u was w Czcince. Służbowe. – Sprzedawczyni wymówiła to z pewnym nabożeństwem.
– No… – Bysiowaty młodzian zmierzył mnie spojrzeniem spode łba, oceniając widać moje glany, czarną skórzaną kurtkę i agresywnego duninowskiego jeża. Oczka miał błękitne jak niezapominajki.
– No jak? – indagowała sprzedawczyni niecierpliwie, ustawiając butelki w kracie.
– Doobra. – Zbychu wzruszył potężnymi barami i uchylił bejsbolówki w nieudolnym naśladownictwie ukłonu, po czym zabrał swoją torbę i wyszedł.
– Serdecznie pani dziękuję! – wypuściłam w stronę sklepikarki stuwatowy uśmiech i wyskoczyłam w ślad za swoim nowym przewodnikiem. Jak się okazało, pod sklepem zostawił rower – strasznie złachany, jakby był dziadkiem wszystkich tego rodzaju wehikułów w okolicy. Nie uszło jednak mojej uwagi, że choć poobijany i aż łaciaty od olejnej farby, którą zasmarowano ubytki lakieru, ma starannie napięty, naoliwiony łańcuch i twarde opony. Młodzian z Czcinki tymczasem objuczył bagażnik i kiwnął na mnie głową, prowadząc rower chodnikiem. Sprzedawczyni miała rację co do Tarników – wieś wyglądała całkiem chędogo. Po drodze mignęła mi nawet tabliczka biblioteki. Widocznie „prawie poseł” Miklaszewski zasypywał swój elektorat marchewką.
– Daleko do Czcinki? – zagadnęłam, kiedy wyszliśmy spomiędzy zabudowań.
– Bo ja wiem? – mruknął Zbychu niechętnie, cała jego postawa mówiła „a daj ty mi spokój”. Postanowiłam chwilowo spełnić jego życzenie.
Okolica wyglądała raczej sielankowo i nudno. Popękana asfaltówka trzeciej albo nawet czwartej kategorii wiła się łagodnie między polami, gdzie akurat wschodził zielony owies czy inna ozimina. Tu i ówdzie na miedzach rozsiadły się mickiewiczowskie wierzby, a gdzieniegdzie widoczne były z oddali dachy gospodarstw, otoczone strzelistymi topolami. Szosa raptem przytuliła się bokiem do lasu. Kilka minut szliśmy jego skrajem – Zbychu turlający swój rower jak uparty burłak i ja, wypatrująca odruchowo w ściółce grzybów, choć było na nie stanowczo zbyt wcześnie. Moje manie zbierackie, które zresztą odziedziczył Młody, objawiały się czasem niezupełnie logicznie. Nagle mój przewodnik skręcił gwałtownie, zanurkował w młodą zieleń krzaków czarnego bzu. Jak się okazało, była tam ścieżka, na tyle szeroka by dwoje ludzi mogło iść obok siebie.
– To jedyna droga? – przerwałam milczenie.
– No – odparł Zbychu, nie zaszczycając mnie nawet jednym spojrzeniem. Nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie. Gdyby się gapił, zaczęłabym obawiać się gwałtu, rabunku i zabójstwa. Niekoniecznie w tej kolejności. Wszystko jednak wskazywało, że pan Zbigniew ma mnie głęboko gdzieś.
Coś dziwnego było w tej drodze, ale musiałam głęboko się skupić, by dojść, w czym rzecz. Wiejskie czy leśne gruntówki zawsze mają koleiny, czasem dość głębokie – pozostawione przez konne wozy, ciężarówki lub ciągniki. Po tej drodze ostatni samochód przejechał chyba za Gierka, o ile nie wręcz podczas wojny. Dawne ślady kół niemal całkowicie wymyły i wygładziły deszcze, a leśny dukt zarosła trawa i zasypały suche liście. Całkiem jakby jedynym jej użytkownikiem był ów Zbychu ze swym blaszanym Rosynantem. Cóż za dziwne miejsce zamieszkania wybrała sobie moja cioteczna babka?
– Pewnie pan znał Katarzynę Szyft? – rzuciłam od niechcenia.
Jakbym wystrzeliła z armaty. Facet obok wyprostował się nagle, niczym dźgnięty lufą w krzyże, zesztywniał i obrócił ku mnie twarz.
– Pani Szyft umarła! – rzekł ostro, gniewnie.
– Wiem. Ale przecież…
– Ja tam nic nie wiem!
– …państwo mieszkali…
– Pani Szyft umarła! Sama ze siebie! – powtórzył z naciskiem.
– …w jednej wsi – dokończyłam z rozpędu, myśląc: „W co mnie wkopała ta cholerna Katarzyna? Umarła sama ze siebie, czy może została zamordowana? Razem ze spadkiem dostałam sprawę zabójstwa i poszukiwania mordercy? Niedoczekanie!”.
Tymczasem Zbychu wskoczył na rower, nacisnął pedały i tyle go widziałam. Zostawił mnie pośrodku dzikiej puszczy z bagażem, jak jaką sierotę. Brakowało tylko kawałka piachu, żebym się poczuła jak Nel. Pieprzony anty-Staś. Rozejrzałam się. Z tyłu droga, z przodu droga, po bokach las mieszany choinkowo-jakiśtam. Bez wikipedii miałam problem z rozpoznawaniem drzew. Mogłam zawrócić lub iść dalej. Wybrałam drugą opcję. Jeśli tylko po drodze nie będzie jakichś rozwidleń, poradzę sobie i bez tego całego Zbycha. Ostrzeżenia sprzedawczyni o kołowatych drogach postanowiłam z rozmysłem zignorować.
Читать дальше