Drgnęłam. Zaskoczył mnie, na moment zapomniałam, że siedzi obok.
– Jak spędzasz wolny czas? Masz jakieś hobby?
No, już lepiej.
– Dużo czytam. Mamy w domu stosy literatury jeszcze po dziadku.
Zanim jednak temat się rozwinął, zadzwoniła moja komórka, wyświetlając TATA.
– Cześć, tato. Ja się już pakuję…
Przerwał mi.
– Reszka, nie pakuj się. Krótko, bo prowadzę. Jesteśmy z Jeremim już za Białogardem i za jakieś dwie, trzy godziny będziemy u ciebie. To pa!
– Ale tato…!
Rozłączył się. Zastygłam z telefonem przy uchu jak żona Lota. Wytrzeszczałam oczy gdzieś przed siebie, ale niewiele widziałam. Przed oczami zaczęły mi latać żółte płatki. Andrzej wyłuskał mi aparat z ręki, złapał za kark.
– Głowa między kolana! Już. I oddychaj!
Nie miałam siły się opierać. Złożona jak scyzoryk, odzyskiwałam normalny wzrok i jakie takie zmysły.
– Słuchaj, trochę mi niewygodnie się oddycha w tej pozycji – wykrztusiłam. – Mogę wstać?
Pozwolił łaskawie.
– Zrobiłaś się biała jak kreda. Mało nie zemdlałaś. Coś się stało?
– Owszem. Mój ojciec zrobił mi siurpryzę. Wziął wnuka i wybrali się na wycieczkę tutaj, do Czcinki. Będą niedługo. O Boże, jeszcze to, zwariować można…
– A to jakiś problem? – zapytał Andrzej.
No nie, on kompletnie niczego nie rozumiał. Jęknęłam.
– Duchy, nawiedzony dom, pentagramy na drzwiach obórki, trupy w szafie… A mój cholerny ojciec przywozi tu dziecko!
– Chwila. Moment. Duchy widzisz tylko ty, prawda?
– Prawda – przyznałam.
– Jakie są szanse, że zobaczą je oni? – indagował.
Przypomniałam sobie, co powiedziała o moim ojcu Katarzyna. Nie nadawał się – być może chodziło o tę ciekawą zdolność widzenia niewidzialnego, jaką miałam ja, a jemu widocznie los jej odmówił.
– A trupy siedzą nadal w szafie i nie mam najmniejszego zamiaru ich pokazywać komukolwiek – dodał Kobielak stanowczo. – Non problem. Oprowadzisz gości po okolicy, a wieczorem pojedziecie do domu. Albo jutro rano. I jeśli ci zabraknie łóżek, mogę pożyczyć materac.
Zaczęłam się z wolna uspokajać. Miał rację, przesadzałam. Chyba właśnie w ten sposób uwolniło się napięcie, jakie odczuwałam od dłuższego czasu.
– Dzięki. Tylko jedno mnie niepokoi. Pojawiło się coś nowego. Kiedy w nocy wracałam do siebie, cały ten dom był oblepiony świetlikami.
– W sensie robaczków świętojańskich? – upewnił się Andrzej.
– W sensie ogników. Coś jakby strzępki świecącej mgły. Nie duchy – niebieskie płomyczki, jak ognie na bagnach. Było ich mnóstwo.
– Trzeba było wrócić i mi powiedzieć.
– Po co? Co byś zrobił, spryskał je muchozolem? Pewnie nawet byś ich nie zobaczył! Nie właziły do środka, więc nie zawracałam sobie nimi głowy.
Skrzywił się, pocierając nawykowym ruchem zarośniętą szczękę.
– Zaczynam się poważnie martwić – wyznał.
– O, rany – mruknęłam. – Dopiero teraz? Ja się martwię od samego początku. A jak tu zjedzie Młody i mój tata, to się chyba powieszę na lejcach.
* * *
Jedną z głównych cech mego ojca był upiorny optymizm i życzliwość emanująca na wszystkie strony. Czasem człowiek po prostu ma ochotę pogrążyć się w depresji, popielęgnować zbolałą duszę, posnuć się po domu w szlafroku, z kubkiem niedopitej kawy i szlugiem w zębach, obowiązkowo szurając kapciami. Przy Krystianie Szyfcie takie numery nie przechodziły. Ze współczującą miną wysłuchiwał narzekań, z talentem zawodowego psychoterapeuty wyciągał na zwierzenia, a następnie… opowiadał dowcip.
Rozważyłam teoretyczną sytuację zamieszkiwania mego rodziciela oraz doktora Kobielaka pod jednym dachem i dałam temu drugiemu maksimum tydzień, zanim by nie emigrował lub udusił współlokatora stetoskopem.
Tatuś nadjechał swoim żabiozielonym golfem równo półtorej godziny po telefonie. Z eskortą w postaci znajomej mi już parki dzieciaków – malca w niebieskiej bluzeczce i smarkuli obwiązanej w pasie skakanką. Oboje z podnieceniem wymalowanym na buziach, zachłannie przyglądali się niecodziennemu widokowi. Z bocznego okna wychylał się Jeremi, machając już z daleka ręką i pełnym głosem kablując:
– Mamaaaa! Maaamaaa! A dziadka policja złapała!
Jego jasna grzywka fruwała na wietrze i z daleka było widać, że ma malinowe wypieki.
– Twój syn, jak mniemam? – odezwał się Andrzej półgębkiem. Stał obok mnie przed mostkiem jako część komitetu powitalnego. Reszta komitetu – po części żywa, a częściowo nieżywa – pętała się dokoła, właziła niemal pod koła, wychylała się z okien i zza płotów, a nawet zwisała z gałęzi. Przypuszczałam, że ostatni raz widziano tu auto ładne parę lat temu, być może w latach sześćdziesiątych.
Młody wyleciał z samochodu jak z procy, zanim jeszcze ojciec zdążył go na dobre zatrzymać.
– Mama!
Sześciolatki jeszcze są w tym uroczym wieku, kiedy rzucają się matkom na szyję, nawet w miejscach publicznych. Jeszcze mogłam go przytulić, wymyziać i wycałować, ciesząc się czereśniową miękkością dziecięcych policzków. Za rok czy dwa pewnie zostanę uhonorowana ledwie uściskiem dłoni i niedbałym „cześć”. Panta rhei i nieuniknione konsekwencje tegoż.
– Jeremek, to jest pan doktor Kobielak. Przywitaj się – poleciłam wychowawczo, odklejając się od swego potomstwa.
Jeremi badawczo zlustrował Andrzeja, podciągnął bojówki i z powagą wyciągnął przybrudzoną łapę.
– Ceść, panie doktoze – wygłosił poprzez brak przednich jedynek. – Jestem Jeremi Wiśniowiecki!
Zaczęło się.
– Wiśniewski – sprostowałam.
– Wcale ze nie! – zaprzeczyło moje upiorne dziecko. – Wiśniowiecki! Jak ten król, co wbijał ludzi na słupy!
O Jezu…
– Tato, co ty mu ostatnio czytałeś?! – spytałam strasznym głosem.
Mój ojciec tymczasem postanowił się ratować i zaczął potrząsać kordialnie prawicą oszołomionego Andrzeja.
– Nic, córcia, nic… Miło mi poznać. Krystian Szyft, mów mi Krystian, albo Krystek, he, he… W końcu jesteśmy prawie jak rodzina…
– Niezupełnie – bąknął Andrzej, nie odrywając wzroku od Jeremiego, który szarpał mnie za skraj koszulki, dzieląc się świeżo zdobytą wiedzą historyczną. – To tylko powinowactwo i to bardzo dalekie.
– Psywiązywali im nogi do koniów i ciągneli po ziemi – trajkotał Jeremi. – Byli tacy z wąsami i takie skiny, tez z wąsami. Tylko na filmie nie mówili cy skiny byli źli. Wiśniowiecki był rycezem i ządził Polską kon… kon… konweryjnie! – wypalił w końcu tryumfalnie.
Wojna z Kozakami w wersji dla uczniów zerówki. Kozacy jako skini i „konweryjny” król Jarema Wiśniowiecki.
– Jeremi, masz szlaban na Discovery! – jęknęłam. – A z twoim dziadkiem to ja sobie jeszcze porozmawiam! Normalne dzieci oglądają Atomówki!
– Atomówki są dla dzieeeeewcyn! – oświadczył mój syn z bezbrzeżną pogardą.
– Tato, co to za historia z policją? Znów mandat?
– Chodźmy obejrzeć dom! – zaproponował szybko ojciec i z pośpiechem ruszył przodem, minimalnie wyprzedzany przez wnuka.
– Moja rodzina… – mruknęłam, patrząc na Andrzeja i znacząco poruszając brwiami. Wyglądało jednak na to, że niezbyt się przejął sposobem bycia męskiej części rodziny Szyftów.
– Fajny dzieciak – ocenił.
– Ale nie wtedy, jak ma się go dwadzieścia cztery godziny na dobę. Potrafi wykończyć brygadę komandosów. I ciesz się, że moja matka została w domu.
Читать дальше