Oczywiście, ten moment musiała wybrać nieświętej pamięci Katarzyna, żeby mi się ukazać. Później, kiedy byłam już w stanie trzeźwo myśleć i wnioskować, doszłam, że widocznie nieświadomie obudowałam się jakimiś murami, granicami i kordonami, których nie była w stanie przebić, a dopiero szok spowodowany ucieczką Aleksandra Macedońskiego spowodował, że stałam się bezbronna oraz podatna na czynniki spirytystyczne. Tymczasem jednak gapiłam się jak cielę na wrota, kurczowo tuląc do piersi rozpylacz z trucizną i starając się zajmować jak najmniej miejsca na dywanie. Trzymana dotąd w ryzach robalofobia nagle rozkwitła we mnie przebogato, jakby prawem kontrastu.
– Mają budować szosę na Czcinkę! – wypaliła Katarzyna ze świętym oburzeniem. – Natychmiast masz im zabronić!
„Komu? Co?” – pomyślałam mętnie i natychmiast o tym zapomniałam, bo nowy straszliwy widok przykuł moją uwagę.
Zjawa mojej ciotecznej babki przez chwilę napawała się moim wyrazem twarzy (a w każdym razie tego kawałka widocznego nad ścierką) i lękliwą postawą.
– No i co? – rzuciła butnie.
Próbowałam coś powiedzieć, ale wydobyłam z siebie tylko żałośliwy pisk i wskazałam gumowym paluchem okno. Katarzyna doszła do słusznego wniosku, że chyba coś jest nie halo, a ja nie patrzę tam, gdzie powinnam i ogólnie coś jej umyka. Obejrzała się za siebie.
Siedzący na firance Aleksander Macedoński poruszył odnóżem.
Zamarłam.
Aleksander Macedoński, karaluszy imiennik niewątpliwie najsłynniejszego pedała świata, ruszył nóżką powtórnie, jakby tupał z irytacją, po czym statecznie przemieścił się czułkami w dół.
Duch też zamarł. Nawet bardziej ode mnie.
A potem całą kubaturę salonu wypełnił przenikliwy metafizyczny wrzask. Właściwie nie mogłam się zorientować, czy odbieram go uszami czy może tajemniczym szóstym zmysłem. Tak czy owak, mój odbiornik został przeciążony o jakieś dwieście procent. Krzyk Katarzyny przejechał mnie na wskroś z równą łatwością, jak piach z ustawionej na maks piaskarki przedostaje się przez ażurową firankę. Możliwe, że podobne uczucie towarzyszyło jakiemuś biednemu mieszkańcowi Hiroszimy, nim wyparował, zostawiając po sobie tylko cień na ścianie. Atomy mi się obtrząsnęły i musiało potrwać dłuższą chwilę, nim osiadły na starych miejscach.
Katarzyna odsunęła się maksymalnie od okna i brazylijskiego potwora-emigranta, przy czym wyglądało to nadzwyczaj widowiskowo, gdyż nogi jej zostały w tym samym miejscu, natomiast cała reszta usiłowała zwiać. W efekcie w niewiarygodny sposób wygięła się i zniekształciła niczym obraz w zepsutym telewizorze. „Przepraszamy za usterki” – podsunęło mi wewnętrzne zwierzątko, chichocąc nerwowo, niemniej złośliwie.
Wrzask Katarzyny osiągnął niemalże rejony dostępne tylko nietoperzom i wtedy urwał się nagle. W tej samej chwili zjawa roztopiła się w przestrzeni, szybko jak grudka wosku wrzucona do pieca.
Jeszcze przez dobrą minutę wpatrywałam się w puste miejsce po metafizycznym gościu, sapiąc przez ręcznik. W końcu poczułam, że jest mi gorąco, duszno i raczej niefajnie, więc zaryzykowałam przynajmniej zdjęcie lnianego wyrobu z oblicza. Chwilowe ożywienie Aleksandra Macedońskiego minęło. Siedział sobie spokojnie na firance i lekko powiewał razem z nią. Nadal czułam grozę, patrząc na mnogość jego nóg, straszliwe czułki i makabryczne pokrywy skrzydłowe – Czterej Jeźdźcy zdecydowanie poprawiliby sobie apokaliptyczny imidż, przesiadając się na cztery gigantyczne karaluchy – ale jednocześnie moje cyniczne i cwane „zwierzątko” już zaczęło kombinować.
Znakomita większość horrorów, zwłaszcza klasy B i C, ignoruje podstawową prawdę: nieżyjący kiedyś byli żywi, a co za tym idzie, mieli swoje gusta, przyzwyczajenia, sympatie i antypatie. Cham i prostak po śmierci nie zmieni się w subtelnego myśliciela, i odwrotnie – człek przyzwoity nie stanie się, ni z gruszki, ni z pietruszki, krwawym zombi. To fajnie wygląda na ekranie, ale do rzeczywistości się ma jak pięść do nosa. Nieżyjący różnią się od żywych tylko tym, że… że są nieżywi. Zmienili stan skupienia – jak woda przeistoczona w parę albo w lód, nadal składa się z tych samych atomów. Cała reszta pozostaje bez większych zmian. A pozostałość Katarzyny Szyft najwyraźniej miała arachnofobię, robalofobię a może nawet molofobię, sądząc z ilości naftaliny pozostawionej w szafie i bieliźniarce.
Przyniosłam z łazienki plastykowe wiaderko, zebrałam całą siłę woli, by zbliżyć się do Macusia i strząsnąć go z zasłonki do wiaderka za pomocą szczotki do zamiatania. Łupnął w dno jak ćwiartka cegły i natychmiast zaczął tam chrobotać.
– Za gruby jesteś, czas na dietę – mruknęłam z przekąsem. Przykryłam wiaderko pokrywą, a dla pewności na wierzchu przywaliłam ją pierwszym tomem encyklopedii PWN. Wiaderko było na tyle duże, by Macedoński nie udusił się z braku tlenu. Mordercze zapędy jakoś mi przeszły. Pozbyłam się akcesoriów obronnych, przeliczyłam fundusze plączące się po kieszeniach i wyszłam z domu, kierując kroki w stronę najbliższego centrum handlowego. Takiego ze sklepem zoologicznym.
* * *
– Co to jest? – zapytał ojciec, kiedy już otrząsnął się ze wstępnego osłupienia. Młody wyglądał mu zza biodra, z oczami okrągłymi jak pięciozłotówki. Milczał jak grób, co było u niego objawem najwyższego napięcia nerwowego. Zwykle po pięciu minutach takiego stanu odreagowywał, co kojarzyło mi się z wybuchem butelki z colą.
– To jest Lukrecja Borgia – oznajmiłam nonszalancko. – W skrócie Lucia. Nie ma tak, żeby faceci mieli przewagę w tym domu.
– Mama ci tego nie wybaczy – odparł ojciec z przekonaniem. – Zostaniesz wyklęta.
Matka wyjrzała z kuchni. W jednej ręce trzymała jabłko, a w drugiej nożyk do obierania.
– Czego nie wybaczę? – zainteresowała się, podchodząc bliżej.
Przygotowałam się psychicznie na wybuch.
– O, szczurek! – powiedziała, zaglądając do klatki, którą nadal trzymałam przed sobą, prezentując jej białą, czerwonooką i ogoniastą zawartość. Zawartość przestała sobie myć wąsy, po czym wspięła się na tylne łapki i powęszyła z ciekawością. Moja matka odkroiła i wrzuciła do klatki kawałeczek jabłka.
– Wygląda bardzo czysto – zauważyła.
– To kobieta, kobiety zawsze są higieniczne – odrzekłam, ukrywając przypływ ulgi.
– Madziu! – zawołał ojciec, wyraźnie wstrząśnięty. – Zawsze się bałaś myszy!
– Kochanie, po pierwsze: to nie jest mysz; po drugie: od czasu, kiedy mieszkam z karaluchem wielkości mamuta, niewiele rzeczy jest w stanie mnie zdenerwować. Nawet nie przypuszczałam, że to taka dobra terapia.
Po tych słowach wycofała się z powrotem do kuchni, by kontynuować robienie sałatki, pozostawiając męża w stanie lekkiego oszołomienia. Moja matka jednak ma dużą klasę.
* * *
Padało. Siąpiło, lało, chwilami zacinało, kapało, mżyło, kropiło i znów kapało, ale głównie padało. Zmoczony letnim deszczem, opłukany z kurzu świat nabrał kontrastowych kolorów. Gdyby ktoś zechciał stworzyć definicję deszczu, ten doskonale nadawał się na ilustrację. Po prostu woda, która ciekła z góry na dół w postaci pojedynczych kropel, idealnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni.
Przywleczony przeze mnie do Czcinki rzeczoznawca wyraził zdumienie, że „to” jeszcze stoi. Wygłosił kilka uwag na temat wielce oryginalnej architektury, po czym zaniemówił na parę minut, ujrzawszy żelazne wrota piekieł. Sprawdził stropy, które okazały się w całkiem niezłym stanie, a następnie odkrył coś, co umykało dotąd mojej uwadze. Zlew kuchenny w ogóle nie był podłączony do kanalizacji i wypuszczał ścieki rurą beztrosko do rynsztoka za domem. Zmroziła mnie myśl, gdzie może być podłączony, lub nie podłączony wucet. Potem pan od rzeczyznania się zmył, a ja pozostałam sama, samiuteńka, jeśli nie liczyć towarzystwa Lukrecji, którą przywiozłam ze sobą jako antyduchową broń defensywną. Konwersacja ze szczurem siłą rzeczy była dość jednostronna. Nawet miejscowy doktor Ross, po dość zdawkowym powitaniu, opuścił był domowe pielesze, oddalając się popołudniowym pekaesem w niewiadomym kierunku.
Читать дальше