* * *
Nie wypadało wrzucać ludzkich szczątków pod łóżko, wzorem bezdusznego zbieracza powojennego złomu. Przyszło mi do głowy, że mogę umieścić ten makabryczny nabytek w schronie, ale w duchu machnęłam ręką, tymczasowo stawiając karton na kuchennym stole. Nie chciało mi się walczyć z tymi dantejskimi wierzejami, i nie znosiłam magazynowej atmosfery, jakby czaiło się tam coś paskudnego. W zamian zajęłam się eksploracją koszyka z przyborami do szycia.
Zamieszkiwanie w tak zwanej „chacie za wsią” miało tę dobrą stronę, że można było przy robocie śpiewać od serca „Prząśniczki” bez narażania się na śmieszność w oczach sąsiadów.
– Kręć się kręć wrzeciono, wić się tobie wić, ta pamięta lepiej czyja dłuższa nić! – wyłam, splatając w warkocz nitki niebieską, czarną i czerwoną. – Kręć się kręć wrzeciono, wij się nitko wij, a kto cię zepsuje to dostaje w ryj…
Improwizowałam, katując biednego Moniuszkę na rozmaite sposoby.
– Pleć się pleć niteczko, i ze szpulki leć… a ja cię zamienię na ochrony sieć…
Moje rękodzieło przypominało raczej sznurek niż sieć, ale sznurek mi się nie rymował. Jeden koniec plecionki przymocowałam szpilką do dżinsów, dla ułatwienia. Co siedem ruchów robiłam węzeł i zaczynałam robotę od nowa, wplatając między nitki własne włosy. To miał być naprawdę porządny kawałek voodoo… w stylu łowickim. Podśpiewywanie nie było chyba niezbędne, ale jeśli istniała w czarownictwie tradycja mamrotania magicznych inkantacji, to może był w tym jakiś sens i nie powinnam się wyłamywać. W rzeczywistości improwizowałam radośnie nie tylko tekst, ale wszystko inne również. W Internecie nie było jednoznacznych przepisów na wykonywanie tego rodzaju gadżetów. W końcu, po setnej chyba interpretacji piosnki folklorystycznej, uznałam że warkoczyk jest na tyle długi, by objąć byczy kark Wilczaka. Odgryzłam nici, a potem w napadzie pomysłowości pośliniłam całą robótkę – miała paskudny smak – i odłożyłam na parapet do wyschnięcia. Idea zasadzała się na jednym: zamierzałam zostawić na talizmanie jak najwięcej swojego DNA. Skoro Katarzyna umiała rzucać uroki przy pomocy – excusez le mot – ukradzionych komuś gaci, ta umiejętność musiała się wiązać z tym, że na danym przedmiocie pozostały mikroskopijne kawałki właściciela. A zatem logiczne się zdawało, że kawałki czarownicy mogą zablokować inną czarownicę, przesuwając niejako strefę wpływów. Miałam szczerą nadzieję, że ta pokrętna logika się sprawdzi i starałam się nie dopuszczać myśli o porażce. Podczas gdy plecionka schła, przeszłam do kolejnego etapu, czyli przygotowania czegoś w rodzaju medalionu. Miałam niewielkie pole manewru. Podejrzewałam, że dom nadal jest w jakimś stopniu przesiąknięty aurą mojej ciotki, więc wykorzystywanie rzeczy, które posiadała i dotykała za życia, mijało się z celem. Rozważałam poświęcenie dwudziestogroszówki, ale zrobienie dziury w metalu przekraczało moje możliwości. Znacznie prostsze było odłamanie kawałka starej płytki CD i zrobienie w niej dziurki rozgrzanym gwoździem. Wykonałam coś w rodzaju topornego wisiorka i wreszcie nadeszła najbardziej nieprzyjemna część operacji. Krzywiąc się, nakłułam serdeczny palec (kciukiem, wskazującym i środkowym pisałam na klawiaturze), wycisnęłam kroplę krwi i pomazałam nią plastykową zawieszkę. Krew, włosy, ślina… powinno zadziałać, do diabła, nic mocniejszego nie potrafiłam wymyśleć. Chyba ukłułam się zbyt głęboko, bo krew nadal płynęła leniwie. Szkoda było marnować. Wyjęłam z szafki pierwszy lepszy słoik po dżemie, napełniłam go wodą z kranu. Jasnoczerwona smużka roztopiła się w niej natychmiast. Do czegoś wykorzystam ten kompocik. Może każę się w tym Wilczakowi umyć? Chyba czasem wykonywał jakieś czynności higieniczne…?
Odwróciłam się od zlewozmywaka i omal nie upuściłam słoika z wrażenia.
Nie widziałam Eryka od tygodni, a tu raptem pojawił się bez zapowiedzi w mojej kuchni. Do cholery, to dom czy stodoła!? Byle poltergeist uprzejmie puka przy wejściu! Już miałam głośno i bez ogródek wyrazić swoje poglądy w tej kwestii, gdy nagle moja złość opadła, ustępując fali empatii. Pudło było otwarte, a chłopak gapił się apatycznym wzrokiem do jego wnętrza. W ręku trzymał wyszmelcowaną książeczkę wojskową. Biedak. Ja też na pewno nie czułabym się dobrze, oglądając własną czaszkę.
– Eryk… – Brak reakcji. – Erich! – spróbowałam germańskiej wymowy.
Drgnął lekko, podniósł na mnie oczy, otworzył usta – widziałam, że usiłuje coś powiedzieć.
– Ich… Ich… – wykrztusił. Sięgnął do kieszeni munduru i wyjął drugi dokument, porównując oba wpisy. Erich Arnold Liebke, Eltern: Franz Johann, Marie… Motorradkommando…
Chwiał się nad moim stołem, jakby miał się za chwilę przewrócić. Przeszło mi przez głowę pytanie, czy zdołam go złapać, jeśli zemdleje i czy zasadniczo jest jakiś sens w ratowaniu ducha przed potłuczeniem. W końcu odezwał się słabym głosem:
– A gdzie jest… reszta… mnie?
O święty Internetusie… To nie na moje nerwy. Odstawiłam wreszcie słoik, chrząknęłam, kombinując, jakby tu dać kulturalnie wymijającą odpowiedź.
– Znajdę cię całego, obiecuję – powiedziałam pocieszająco. – Będziesz miał ładny pogrzeb… Ja chyba śnię.
– Du bist Katholik? Protestant?
– Lutheraner – odrzekł z roztargnieniem. – To takie dziwne… Ja umarłem – ciągnął. – Dlaczego ja jestem tu? Gdzie jest niebo? Albo… piekło? – Zadrżał. – Czy pójdę do piekła? Strzelałem do Żydów. I do Polaków – dodał prowokacyjnie, patrząc na mnie z ukosa.
– Bóg jest miłosierny. – Ostatnio mój ateizm zachwiał się w posadach, choć nadal konsekwentnie omijałam kościoły. – Jesteś duchem, Eryk. Mówi się, że duchy to ludzie, którzy mają niedokończone sprawy na ziemi. Masz jakieś niedokończone sprawy?
Chłopak wzruszył ramionami. Jasne, kiedy raptownie schodzi się ze świata w wieku osiemnastu lat, ma się wyłącznie niedokończone sprawy.
– Odprułeś orły – zauważyłam.
– Nie ma już wojny. Ich bin keine Soldat. Hitler kaputt – odparł melancholijnie.
Zastanowiłam się, czy kiedy nadejdzie mój kres, też będę błąkać się na granicy światów, próbując dojść do ładu z czasem, przestrzenią i sobą samą? Miałam nadzieję, że nie.
– Tu są… inni – powiedział nagle Eryk.
– Jacy inni? – zainteresowałam się.
– Tacy jak ja… Nieżywi. Nie mówimy ze sobą. Oni… – Eryk zmarszczył brwi z namysłem. – Nienawidzą mnie. Mörder… Deutsche Schweine, Gestapo… Ja, ja… Nie jestem lubiany, proszę pani – pożalił się z gorzkim uśmiechem. – Tylko pani ze mną rozmawia i… – Zamilkł nagle, jakby ugryzł się w język.
Daleko do domu, psy się uśpiły i nikt nie klaszcze za borem. Innymi słowy – przerąbane. Coś mu chyba przyszło do głowy, bo odezwał się z ożywieniem:
– Sie ist Deutsche?
– Nein – warknęłam. – Ich bin Polin.
– Aber Sie name Shieft.
– Wybij sobie to z głowy, nie jestem Niemką! Mojego pradziadka zastrzelił esesman!
Zapał spłynął z twarzy Eryka jak słaby makijaż na deszczu. Rozmowa wędrowała w nieprzyjemne rejony i doprawdy nie wiem, gdzie by nas zaprowadziła ta wymiana zdań, gdyby nagle nie rozległo się dość głośne stukanie w szybę.
– Tym razem pukam – odezwał się doktór Kobielak stojący za oknem. – Cześć! – Wyszczerzył się w uśmiechu.
Читать дальше