Zabrał mi torbę z laptopem i reklamówkę, w której miałam resztki drugiego śniadania. Wyglądał tak, jakby za dużo pił, albo za mało sypiał – albo jedno i drugie. Poza tym patrzył na mnie wzrokiem jankesa, który na pustyni znalazł automat z coca-colą, i jakoś niezbyt mi się to podobało.
– Przyjechałam tylko dlatego, że dotarło do mnie słowo „katastrofa” – rzekłam sucho. – Jeśli ma to związek z tym cholernym spadkiem, zrzeknę się go jeszcze dziś, na papierze. Odręcznie pisany testament jest honorowany w sądzie. Więc czekam na wyjaśnienia. Wręcz zamieniam się w słuch.
Kobielak znów zrobił znękaną minę.
– To dłuższa historia, pani Krysiu. Zabrałbym panią na kawę, gdyby w tej piekielnej metropolii była kawiarnia. Niestety, jest tylko knajpa „Pod Dzikiem”, gdzie nadal podają fusy zaparzane w szklance. Poza tym… prawdę powiedziawszy, wolałbym żeby nas nie słyszały żadne ciekawe uszy – powiedział cicho, rzucając mroczne spojrzenie na damulkę, która udawała, że ma jakieś pilne sprawy przy furtce posesji, którą właśnie mijaliśmy.
– Dzień dobry, panie doktorze – zaszczebiotała. – Widzę, że kuzynka nareszcie przyjechała.
– Ku-zyn-ka? – syknęłam, kiedy oddaliliśmy się trochę.
– A co? Miałem mówić, że waruję tak na obcą kobietę, którą widziałem raz w życiu? To mała miejscowość, zaraz miałbym na koncie cały harem i setkę nieślubnych potomków. Nie, żeby mnie to obchodziło…
– W takim razie dobrze, że oparłam się akcji rodzinnej i nie wzięłam ze sobą dziecka – rzuciłam.
Kobielaka aż wryło w ziemię na moment.
– O Boże! Dziecka…!
– Tak. Mam syna, wspominałam o tym poprzednio.
– Ale go pani nie wzięła? – Facet chyba gonił w piętkę. Obrzucił mnie wystraszonym spojrzeniem, jakby istniała możliwość, że ukrywam Młodego w plecaku.
– Jak widać, nie.
Przetarł oczy swobodną ręką.
– Nie, nie, dziecko w tych warunkach to byłby dziki pomysł. Absolutnie. Dobrze, że pani przyjechała sama. Sytuacja jest i tak zagmatwana.
Poczułam, że jak jeszcze przez chwilę będzie kluczył wokół tematu, dam mu w łeb.
– Pani Krysiu, czy pani wierzy w duchy? – spytał nagle.
– Nie.
– Ja też nie. Ale one chyba wierzą we mnie – odparł smętnie. Nie wiedziałam jak to skomentować, więc chwilę milczeliśmy, idąc spacerowym krokiem przez Tarniki.
– Rzecz sprowadza się do tego, że Katarzyna Szyft była wiedźmą! – wypalił raptem Kobielak, patrząc na mnie wyzywająco.
– Nic nowego. Po linii żeńskiej wszystkie Szyftówny mają fatalne charaktery. Ja też nie jestem wyjątkiem – odparłam spokojnie. Też coś, myślał, że mi tu nie wiadomo jaką sensację zapodaje. Sądząc z reakcji sołtysa na sam dźwięk nazwiska Szyft, Katarzyna była megierą nie z tej ziemi.
– Wiedźmą w sensie wiedźmą ! – zawołał tymczasem mój towarzysz, a w jego głosie zabrzmiała rozpacz. – Czarownicą, taką od mioteł, sabatów i gotowania żab! Tak, wiem, jak to wygląda – odbiło gościowi, ma delirkę.
Muszę przyznać, że w pierwszej chwili coś takiego właśnie mi przyszło do głowy. Jednak nie wyglądał na kogoś z delirium tremens, nie trzęsły mu się łapki, oczka nie latały na wszystkie strony. Gdybym miała mu wystawiać diagnozę, stawiałabym raczej na depresję i niedożywienie, no, ale to nie ja z naszej dwójki byłam po medycynie.
– Gotowała żaby? W jakim sensie? – upewniłam się tym specjalnym tonem, jakim się rozmawia z dziećmi i wariatami. Kobielak łypnął na mnie z urazą.
– W sensie potrawki. Podała ją na imieninach.
– Smakowała jak kurczak?
– Nie wiem, ja nie jadłem.
– A reszta gości?
– Jedli i dostali kurzajek – odparł zjadliwie.
Przystanęłam, macając się po kieszeniach. Robiło się coraz zdziwniej i zdziwniej, niczym w Alicji.
– Wiesz co? Muszę zapalić.
Usiedliśmy na trawiastym wale przy rowie retencyjnym. Obok w najlepsze kwitł rzepak. Milczałam, zaciągając się dymem i obracając w głowie różne warianty odpowiedzi. W każdym innym wypadku i każdemu innemu facetowi kazałabym się wypchać sianem, a potem wystawić pod skansenem w charakterze eksponatu. Gdybym sama nie miała snów o peklowaniu dusz i jeszcze gdyby nie kolekcja w bunkrze Katarzyny.
Andrzej Kobielak również nie był gadatliwy. Gapił się przed siebie niewidzącym wzrokiem, jakby rozmyślał o sensie istnienia. Może zresztą tak było.
Papieros skończył się zbyt szybko.
– To na czym polega ta katastrofa? – spytałam, wciskając peta w ziemię.
– Stara Szyftowa się mnie czepia – odparł krótko.
– Jednakowoż podobno nie żyje, umarłszy sama ze siebie – zauważyłam elokwentnie.
Wzruszył ramionami.
– A od kiedy to śmierć może jej przeszkodzić w czymkolwiek? Ta baba to istny kwas siarkowy. Nawet z grobu wtyka nos w moje sprawy.
– Złe sny? – zagaiłam, patrząc z ukosa.
– Sssny – sapnął, również zezując na mnie. – O ile w ogóle sypiam. Krótko mówiąc, jej się nie podoba, że to się tak potoczyło. Znaczy to, że pani tam nie mieszka, w jej domu. Jest wściekła, bo dostałem go ja. Co prawda nie zamieszkuję, ale już sam fakt doprowadza ją do białej gorączki.
– Mnie się nie cze… – urwałam, raptem uświadomiwszy sobie, że od poprzedniego spotkania miewałam takie noce, gdy budziłam się nad ranem z zaciśniętymi zębami, wściekła nie wiadomo na co, z resztkami sennej wizji roztapiającymi się pod powiekami, nie mogąc uchwycić tych snów ani ich zanalizować, jakbym sama podświadomie spychała je w głąb mózgu, gdzie ulegały rozkładowi. Pod koniec dnia już nie pamiętałam, że cokolwiek mi się śniło, a o tym, żeby ogarnąć treść takich nocnych urojeń nie było mowy. A jednak tkwiła we mnie pewność, że nie były przyjemne.
– Pani mi oczywiście nie wierzy, ale tego się spodziewałem. Sam sobie nie wierzę.
– Otworzył pan już bunkier Katarzyny? – wypaliłam nagle, podnosząc rękę i prezentując wciąż widoczną bliznę.
Biedak, wstrząsnęłam nim potężnie, aż wzdrygnął się całym ciałem i zaczerwienił jak burak.
– N-nie, nie otworzyłem… Pani Krysiu, przysięgam, że nie chciałem nikogo skrzywdzić! Na miłość boską, nawet niczego nie ukradłem! Najmocniej przepraszam za bałagan, posprzątałem już i nawet wstawiłem szyby. Chce pani wezwać policję?
– Wybaczę panu pod jednym warunkiem. – Zawiesiłam głos. – Nigdy już mnie pan nie nazwie panią Krysią. Nikt mnie tak nie nazywa, nawet własna matka. Czuję się z tym wyjątkowo głupio.
Zdębiał. Wyciągnęłam rękę.
– Proszę mi mówić Reszka.
Uścisnął mi dłoń z lekarskim wyczuciem.
– Andrzej, miło mi.
Wstałam, zarzucając plecak na ramiona. Poprawiłam paski. Andrzej skrupulatnie podniósł resztę moich bagaży, gotów do dalszej drogi. W rozpiętym czarnym płaszczu, z podkrążonymi oczami, kojarzył mi się z młodym Słowackim, tyle że bardziej kudłatym i bez wąsów.
– Czy jako lekarz nie stawiałeś hipotezy, że masz po prostu nerwicę? – spytałam, starając się, by brzmiało to spokojnie i rzeczowo. Wbrew pozorom mam odrobinę delikatności i czasem jej używam.
– Cokolwiek mam, chcę, żeby przestało – odparł.
– Ostatecznie możemy odczynić jakiś urok. Damy na mszę, zabijemy kurczaka na progu – rzuciłam beztrosko. – A tymczasem po drodze opowiedz mi wszystko o Katarzynie Szyft. No i oczywiście, czego szukałeś w jej domu.
* * *
Andrzej urodził się w Tarnikach, więc wszelkie informacje o pani Szyft, bo tak ją powszechnie nazywano z trwożnym szacunkiem, zawsze miał z pierwszej ręki. Jak daleko sięgał pamięcią, pani Szyft mieszkała po sąsiedzku w Czcince. Sprowadziła się podobno pod koniec wojny, jako całkiem młoda dziewczyna – wtedy szesnasto – czy siedemnastoletnia – razem z matką. O ojcu nic nie było wiadomo, zapewne zginął podczas okupacji, jak tylu innych mężczyzn. Zaszytą w lasach Czcinkę omijały wojenne i powojenne wstrząsy. Raz przemaszerowali przez nią Niemcy, drugi raz Rosjanie, paradoksalnie zignorowani przez mieszkańców, dla których ważniejsze były wówczas wschodzące ziemniaki, jak opowiadał synowi świętej pamięci pan Kobielak. Ruscy zabrali zaledwie jedną świnię (tylko jedna była) i puścili z dymem stóg siana, zakuriwszy nieostrożnie. Po wojnie zresztą prawie nic się we wsi nie zmieniło, poza nazwą – została przemianowana z germańskiego Schilfrohr na swojską i nieortograficzną Czcinkę. Ceglany dom, który poprzednio był rezydencją niemieckiego nadleśniczego, zajął polski weterynarz, repatriant zza Buga. Poza tym przez długie lata w parafii posługę pełnił wciąż ten sam ksiądz, o nieprawdopodobnym mianie Johann Kokoshka.
Читать дальше