W oknie na parterze ceglanego domu paliło się światło. Potykając się na schodkach, wskoczyłam na ganeczek i zaczęłam głośno pukać. Przez kilka minut wewnątrz panowała cisza, a światło zgasło. Widocznie doktór postanowił udawać, że go nie ma. Z dziką furią zaczęłam kopać w drzwi i wrzeszczeć, żądając natychmiastowego wpuszczenia. Nic mnie tak nie irytuje, jak chowanie głowy w piasek. Mogłam przecież być ciężko ranna… do licha, byłam ranna, mogłam rodzić, a ta szuja woli pospać. Gdzie przysięga Hipokratesa ja się pytam?!
Widać niechętny medyk doszedł do wniosku, że raczej wkopię mu drzwi do środka nim zrezygnuję, więc postanowił się ujawnić.
– Kto tam? – odezwał się przez drzwi ostrożny męski głos.
Zaprzestałam rujnowania wejścia.
– Potrzebny lekarz!
– Nieczynne!
– Jakie nieczynne?! – rozdarłam się, trzęsąc się z zimna i złości. Moja kurtka nadal wisiała na wieszaku w sieni.
– Nieczynne! – upierał się medyk. – Potańcówka była przedwczoraj, dziś nie szyję! Jak chcecie sobie łby rozwalać w dzień powszedni, to sami się łatajcie!
– Otwieraj pan, bo zacznę rzucać kamieniami w okna! – zagroziłam, co nareszcie odniosło skutek.
Drzwi uchyliły się nieco, na ganek padło trochę światła. W szczelinie ukazała się wysoka sylwetka faceta w kraciastej koszuli – jakaś lokalna moda, czy co?
– Nie przyjmuję. Jestem pijany. Piję od szóstej! – wypalił nerwowo, pukając palcem w jakiś karteluszek, przyczepiony do drzwi. Dopiero teraz go zauważyłam. Na świstku widniało lakoniczne zawiadomienie: Dziś nieczynne. Piję.
– Nie umiem czytać po ciemku – wycedziłam, podsuwając mu pod nos zakrwawiony ręczniczek wraz z zawartością. – I niech pan lepiej zaraz wytrzeźwieje.
– Och… – powiedział słabo i cofnął się, wpuszczając mnie do środka. Jak na kogoś, kto według własnych zapewnień chlał od sześciu godzin, zachowywał zdumiewająco dobrą koordynację ruchów. Wprowadził mnie do zabałaganionej kuchni. Góry zapleśniałych naczyń w zlewie, ścierki jak święta ziemia, na stole pełno brudnych szklanek po kawie i herbacie, szczątki wędzonej makreli na talerzu i samotny kiszony ogórek – sierotka, a obok butelka jakiejś żółtawej cieczy. Można było postawić kasę przeciw nadgniłym bananom, że pan doktór jest kawalerem. W pełnym świetle mogłam go sobie lepiej obejrzeć. Owszem, przypominał Sawyera – identycznie nieogolona szczęka i tłustawe kłaki wpadające w kaprawe oczy.
– Co się stało? – spytał, w świetle lampy odwijając ostrożnie mój zaimprowizowany opatrunek. Rana ciągnęła się wzdłuż krawędzi dłoni, od nadgarstka aż po nasadę małego palca.
– Przepłoszyłam złodzieja i nadziałam się na szybę – wyjaśniłam.
– To pani nocuje w domu po pani Szyfrowej?
Plotki błyskawicznie się roznoszą, nic dziwnego. Potwierdziłam.
– Proszę poruszać palcami.
Poruszałam.
– Ścięgna całe, ale będziemy szyć. Nie mam nic do znieczulenia – ostrzegł. – Zwykle zszywam zakapiorów, pokrajanych tulipanem w knajpie. Żaden nigdy nie jest trzeźwy, więc nie mieszam wódy z prochami, bo jeszcze który by mi wykorkował.
– Chromolę to – odparłam hardo, siadając na kuchennym krześle. – Szyj pan.
Patrzył na mnie przez moment jak na jakieś zjawisko przyrodnicze, po czym nalał czegoś z butelki do najbliższego kubka.
– Pani sobie chlapnie – zachęcił.
– Co to jest?
– Bimber. Jakbym przewidział wizytę damy, to bym kupił w geesie „Arizonę”, ale dzisiejszej nocy lokal serwuje tylko księżycówkę.
„Raz kozie śmierć” – pomyślałam i chlapnęłam, po czym zagryzłam ogórkiem, definitywnie kończąc jego samotny żywot. Tymczasem doktor mył ręce nad zapapranym zlewem.
– Niezły ten bimber – wykrztusiłam uprzejmie.
– Dziękuję. Sam pędzę. – Kiwnął mi szarmancko głową. Rozziew między nim a tutejszą władzą administracyjną w gumiakach był coraz jaskrawiej widoczny. No cóż, facet ostatecznie musiał kończyć medycynę w jakimś mieście, albo chociaż kurs felczerski, nawet jeśli obecnie jego praktyka ograniczała się do łatania pijaczków i wywieszania ogłoszeń: Nieczynne. Piję.
– O przepraszam, gdzie moje maniery? Nie przedstawiłem się. Andrzej.
– Miło mi. Krystyna Szyft – odpowiedziałam z powagą. Medyk rzucił mi przenikliwe spojrzenie, odsuwając łokciem naczynia z rogu stołu. Z kredensu wygrzebał mały autoklaw i paczkę gumowych rękawiczek.
– Andrzej, a jak dalej? – indagowałam.
– Kobielak – mruknął jakby niechętnie.
W głowie zapaliła mi się ostrzegawcza żaróweczka, ale siedziałam spokojnie, obserwując, jak wybiera z autoklawu zagiętą igłę i nawleka nić chirurgiczną.
Andrzej Kobielak miał problemy z higieną i gospodarstwem domowym, ale szyć umiał. Założenie parunastu szwów nie trwało nawet kwadrans.
– Za jakieś dwa tygodnie można wyciągać – oznajmił, przerabiając moją rękę na mumię. – Przydałby się też antybiotyk.
– Jutro wracam do domu. Pójdę jeszcze do innego lekarza. Bez obrazy – powiedziałam.
– Absolutnie bez obrazy. To rozsądne.
Odmówił przyjęcia zapłaty i zaproponował jeszcze jedną porcję samogonu, widocznie sądząc, że dezynfekcja wewnętrzna jest tak samo dobra jak zewnętrzna. Prawdopodobnie byłam blada jak ściana. A w końcu, ku memu niesłychanemu zdumieniu, z rewerencją ukląkł i zawiązał mi glany. Na temat złodzieja, Katarzyny i moich spraw w Czcince nie zająknął się ani półsłówkiem, obojętny (pozornie) niczym sfinks na pustyni.
Wracałam do swej kwatery głęboko zamyślona. Pan Andrzej Kobielak, wiejski szaman-chirurg-cudotwórca, galant i alkoholik w jednym, nie mógł wiedzieć, że przez cały czas pobytu pod jego dachem miałam doskonały widok na pewien wielce znaczący szczegół. Na jego koszuli jaskrawo niczym supernowa błyszczał w świetle lampy maleńki okruch szkła.
* * *
Weszłam do sypialni Katarzyny, zapaliłam światło i usiadłam na ogołoconym łóżku, patrząc na żelazne wierzeje. Przeczuwałam, że jakakolwiek tajemnica by nie dotyczyła tego miejsca, rozwiązanie zagadki znajduje się właśnie za tymi drzwiami. Niemal identyczne widziałam kiedyś w zwiedzanym schronie przeciwlotniczym. Osadzone w solidnej stalowej futrynie, miały za zadanie przetrwać wybuch bomby – ich wygląd raczej nie budził wątpliwości w tym względzie. Dobieranie się do nich zwykłym łomem można porównać do bicia świni wykałaczką. Skąd Katarzyna Szyft wytrzasnęła te tutaj? Może z jakiegoś rozebranego poniemieckiego budynku? A może te drzwi były tu od samego początku? Ostatecznie moja znajoma kupiła adaptowane ze starych biur mieszkanie wraz z kobylastą szafą pancerną, której żadną ludzką siłą nie dawało się usunąć i która obecnie służyła Aśce za bieliźniarkę. Ale w takim razie, jeśli za nimi znajdowała się jedynie zwykła komórka na ziemniaki, czemu pozostawały zamknięte?
Dumałam tak, gapiąc się na zagadkowy bunkier. Wypity alkohol grzał od środka i prowadzał myśli po dziwnych rozkołysanych torach. Żarówka zamrugała z przeciągłym brzęczeniem, jakby miała się za moment przepalić. Odruchowo spojrzałam w górę i zamarłam.
Żyrandol prawdopodobnie był ostatnim krzykiem mody w latach sześćdziesiątych – wygięty szklany romb na pojedynczym metalowym pręcie. Na podświetlonym mlecznym szkle wyraźnie odcinał się ciemny kształt staroświeckiego klucza. To właśnie tego musiał szukać Andrzej Kobielak, wybebeszając bieliźniarkę pani domu i opróżniając puszki z mąką i cukrem. Sądząc po jego późniejszym zachowaniu, nie miał zamiaru zrobić mi najmniejszej krzywdy. Prawdopodobnie wystraszył się bardziej niż ja, kiedy raptem musiał umykać przed Zemstą Morderczego Tłuczka.
Читать дальше