– Tylko widzi pan… – zawiesiłam głos. – Ja go nie chcę. Tego domu.
Zamrugał, zaskoczony.
– Nie mam własnego mieszkania, więc chciałam tu przywieźć syna, ale to nie są warunki do wychowywania dziecka. Głuchy las dokoła, jakieś drobne pijaczki. Nie ma nawet telefonu, nie mówiąc już o pralce. To dziecko brudzi się z szybkością naddźwiękową. Gdzie miałby chodzić do szkoły? Więc jeśli pan miałby ochotę, proszę sobie ten lokal wziąć – oświadczyłam. – Może pan go wynająć, przerobić na kurnik albo wysadzić w powietrze. Nic mnie to nie obchodzi.
Wyciągnęłam z torby notatnik i wydarłam z niego kartkę, po czym niezdarnie nabazgrałam na nim numer swojej komórki.
– Gdyby zaszła potrzeba złożenia oświadczenia lub podpisania jakichś papierów, proszę zadzwonić.
Stał z tym świstkiem w dłoni dłuższą chwilę, przetrawiając nową sytuację. Wreszcie schował kartkę do kieszeni na piersi.
– To prawda, to nie jest miejsce dla dziecka – rzekł z westchnieniem. – Czcinka już od dawna umiera. Wszyscy stąd uciekają. Jeśli nie jadła pani jeszcze śniadania, zapraszam do siebie. Pekaes z Tarników odchodzi i tak dopiero o jedenastej.
* * *
Andrzej Kobielak mówił, że Czcinka umiera, ale jak na wioseczkę w agonii okazała się dziwnie ludna. Poprzedniego dnia zdawała się cmentarnie pusta, ale kiedy po śniadaniu szłam w stronę drogi na Tarniki, co rusz dostrzegałam w obejściach ludzi. Zwykle byli to staruszkowie, bez pośpiechu krzątający się w gospodarstwie, babiny plewiące ogródki lub cerujące coś na ławeczkach pod ścianami chałup. Może wczoraj było jakiejś Matki Boskiej Zielnej czy Chmielnej, cała wieś gremialnie siedziała w kościele i dopiero teraz wyległa?
Za modą to tu stanowczo nie nadążali. Drogę na skos przeciął mi młody facet, ubrany jak Witia z „Samych swoich” – w białą rozchełstaną koszulę, jakieś straszliwe portki i cyklistówkę z ceratowym daszkiem. Rzucił mi nieuważne spojrzenie i zniknął gdzieś między chlewami. Za to jakaś dziewuszka w szydełkowej sukience, ze skakanką, stanęła pod płotem, gapiąc się z nieukrywaną ciekawością. Włosy miała zaplecione w dwa warkoczyki, opatrzone kokardami wielkimi niczym główki sałaty, biedne dziecko.
Nie oglądając się za siebie, wkroczyłam w zieleń kwietniowego lasu. Byłam wtedy przekonana, że już nigdy więcej nie zobaczę Czcinki – miejsca jak z koszmarnego snu urbanisty. Tylko klucz do bunkra parzył mnie przez kieszeń. Z pewnością powinnam zostawić go Andrzejowi i w ten sposób zerwać ostatnią nić wiążącą mnie z kłopotliwą spuścizną po Katarzynie, ale ile razy już, już miałam powiedzieć coś w rodzaju: „A tutaj masz bonus do tej chałupy”, coś łapało mnie za gardło i milczałam jak ryba.
* * *
Wróciłam do domu. Przewalczyłam okres głębokiego rozczarowania Młodego i wzmożonej marudności (brak kota, konia, kozy i tego-wszystkiego-na-k). Przewalczyłam galopujące gąsienice, zarabiając kolejny punkt w skali redaktorskiej wredności. Wyciągnęłam sobie szwy za pomocą nożyczek fryzjerskich i szczypczyków do brwi, bo szkoda mi było czasu na sterczenie w kolejce u chirurga. Wybierałam się też do Ziębińskiego i S-ki, lecz przywalona nadmiarem zajęć, odkładałam wizytę z dnia na dzień, aż w końcu prawie o tym zapomniałam.
Spadek po Katarzynie, doktor Kobielak i jego ciemne sprawki, wszystko to odpłynęło na plan dalszy. Czymże jest ostatecznie jakiś bunkier, owiany tajemnicą, wobec mrożącego krew dramatu, kiedy dziecko wraca z podwórka, oznajmia, że but ma „trochę dziurawy”, po czym prezentuje obuwie, w którym nie ma podeszwy?
Nic dziwnego chyba, że gdy pewnego majowego dnia usłyszałam w komórce: „Dz-dzień d-obry, tu Andrzej Kobielak. P-pani Krysia…?”, poczułam się, jakbym dostała telefon z Marsa i mały włos, a wypaliłabym „Iti fon houm”. Poza tym absolutnie nikt nie tytułował mnie „panią Krysią”, więc musiałam otworzyć w mózgu inny folder z danymi, aby skojarzyć, o kogo właściwie chodzi.
– Tak, to ja – odpowiedziałam powściągliwie. – Słucham…? – to wygłosiłam tonem, który, jak miałam nadzieję, oznaczał: jestem zajęta, nie mam ochoty rozmawiać, lepiej żeby było to coś ważnego. A doktorek już krzyczał w słuchawkę głosem załamującym się ze zdenerwowania.
– Pani Krystyno, proszę przyjechać, to bardzo ważne!
Połączenie było zamazane, coś buczało w tle, chwilami ledwo go słyszałam, ale jedno było pewne – coś się stało. Z telefonicznego bigosu wyłowiłam słowo „katastrofa”, wyraźniejsze „nie na telefon”, aż wreszcie „karta… kończy”. Zrobiło mi się zimno. Telefon zaburczał i połączenie zostało ostatecznie zerwane. Ściskałam komórkę, aż chwycił mnie kurcz. Zdałam sobie sprawę, że nie oddycham i że zimno nie jest złudzeniem. Był to po prostu fizyczny chłód, jakby przez pokój szedł lodowaty przeciąg. Odłożyłam telefon, wstrząsnęłam się i domknęłam okno, nie myśląc prawie, co robię. Szczęśliwym trafem Młody jeszcze absorbował swoją osobą pobliską zerówkę, a moją matkę torturował stomatolog, więc ojciec rezydował w ulubionym fotelu, delektując się świętym spokojem, fajką i rozwiązywaniem sudoku.
– Hm… tato, mogę ci przeszkodzić?
Mój absolutnie cudowny rodziciel, nie podnosząc oczu znad krzyżówki, wycedził przez zęby i ustnik:
– Nie możesz, ale jesteś córką swojej matki i wnuczką swojej babki, więc przeszkodzisz i tak, no to co ja ci będę zabraniał?
Westchnęłam.
– Tato, widziałam w sklepie z gadżetami papier toaletowy w sudoku. Chcesz taki na urodziny?
– Kobieca logika mnie nigdy nie przestanie zadziwiać. Urodziny mam przecież dopiero w listopadzie – zdziwił się łagodnie.
– Tato, ja mam problem.
Odłożył krzyżówkę.
– Nareszcie konkrety. Nie więcej niż pięć dych, córko. I tylko na dwa tygodnie.
– Tatuś, jesteś cudowny, ale na razie mam kasę, zapłacili mi za seks na karuzeli. Upiór Katarzyny wstał z grobu.
– Fizycznie?
– Sądząc po głosie szanownego pana Kobielaka, fizycznie. Może nawet zieje ogniem. Facet dzwonił przed chwilą, domaga się, żebym znów pojechała do Czcinki. Bredził coś o jakiejś katastrofie.
– Urząd skarbowy! – Ojciec uniósł palec z odkrywczą miną. – Z katastrof znam tylko sprzątanie przed świętami i skarbówkę. Do świąt jeszcze…
– Uważasz, że powinnam jechać? – przerwałam. Wciąż skądś wiało, więc zapięłam bluzę.
– Wyjaśnił o co chodzi?
– Skończyła mu się karta, zanim zdążył.
– Uważam, że powinnaś – osądził ojciec, poprawiając okulary i znów biorąc się za liczenie. – Za dużo pracujesz, za dużo ślepisz w komputer, a tam chociaż zobaczysz las. Jajek byś przywiozła, takich od prawdziwych kur. I weź Jeremka, niech zobaczy wieś. To dziecko uważa, że mleko pochodzi z supermarketu.
– No a nie? – rzuciłam niewinnie, wychodząc.
* * *
Znajoma budka na przystanku, dalej pudełkowe wille z okresu gierkowskiej prosperity, a na tym optymistycznym tle stał pesymistyczny Andrzej Kobielak z miną smutnego spaniela. Na mój widok rozjaśnił się, jakby ktoś mu zapalił w środku reflektor.
– Pan czeka? Nie pisałam kiedy… – wyrwało mi się. Podałam mu rękę.
– Dzień dobry. – Zrobił ruch jakby chciał buchnąć mnie w mankiet i rozmyślił się w trakcie. – Od pani jest tylko jeden autobus. Przychodziłem codziennie.
– Przez ponad tydzień?!
– Tak, teraz jest właśnie dziewiąty raz.
Читать дальше