Kryjówka była genialna w swej prostocie. Nie odkryłby jej nikt przetrząsający dom za dnia, ani ten, kto przyszedłby tu nocą z latarką. Natomiast z dużym prawdopodobieństwem na klucz natrafiłby ktoś, kto nocowałby w tym pokoju i na tym łóżku – ktoś uprawniony do legalnego pobytu. Prawowity spadkobierca. Czyli ja.
Wyjęcie klucza z klosza było kwestią chwili. Pasował do zamka i dał się bez większego trudu przekręcić z cichym metalicznym szczęknięciem. Z pewnym wahaniem pociągnęłam w dół wajchę, drzwi uchyliły się. Szczelina między futryną a skrzydłem ziała czernią i lekkim zapaszkiem stęchlizny. Znacie te chwile w życiu, kiedy ogarnia nas niezrozumiały lęk po przekroczeniu progu najzupełniej niewinnego pokoju, kiedy groza czai się w biały dzień na podeście klatki schodowej, w windzie; gdy nie masz odwagi otworzyć własnej szafy, jakby w niej czyhał trup. Jeszcze dwa pokolenia temu mawiano w takich wypadkach: ktoś przeszedł po moim grobie. Na początku XXI wieku, w czasach racjonalizacji, światła elektrycznego i komputerów, nic się nie mawia, ale strach pozostał. Z sercem w gardle, niesłychanie ostrożnie i powoli otworzyłam drzwi szerzej, wciąż z niejasnym uczuciem, że za moment coś na mnie stamtąd wyskoczy, coś wybuchnie, czy może zawali się, jakby pomieszczenie zostało zaminowane.
Natychmiast zorientowałam się, że to jakiś magazyn, widząc rzędy półek. Uniosłam brwi, zauważywszy z brzegu weki z kompotami. Namacałam przy futrynie kontakt – był taki sam jak wszystkie w tym domu, ebonit z obrotowym skrzydełkiem – żarówka w gołej oprawce oświetliła pomieszczenie bez okien, zastawione regałami z surowych desek. Z osłupieniem toczyłam wzrokiem po słojach kiszonych ogórków i kapusty, dżemach, zaprawach z jabłek, kompotach wiśniowych i pomarańczowych marynatach z dyni.
– Zwariował? – wymamrotałam pod adresem Kobielaka. Przekorna wyobraźnia natychmiast podsunęła mi obraz pana doktora, jak w czarnej maseczce na twarzy i z pękatym workiem na plecach wynosi stąd łupy w postaci słoików z marmoladą. Tę wieś zdecydowanie zamieszkiwali psychopaci, być może produkt mieszania genów w obrębie jednej rodziny. Nawet najnormalniej wyglądający okazał się wariatem, mającym obsesję na punkcie domowych przetworów. Rozbawiona, nie spodziewając się niczego szczególnego, spojrzałam na półki po prawej. Tu lwią część miejsca zajmowały tekturowe pudełka po butach i zawiniątka z foliowych woreczków. Na każdym pudełku była naklejona winietka, a do każdego tłumoczka przyczepiona karteczka na sznurku.
Kowalski, Rożak, Wieruchowa, Dziewoński… – odruchowo odczytywałam nazwiska na etykietkach, czując, jak wstają mi włosy na karku. Znałam je skądś. Odetchnęłam głęboko i podniosłam wieczko najbliższego kartonika. Wewnątrz leżała… skarpetka. Sądząc ze stanu – używana, a należała do niejakiego Romana Wilczaka. Dalszy przegląd ujawniał kolejne części garderoby: skarpety, szaliki, czapki, a nawet części bielizny – wszystkie starannie zapakowane i opisane. Jedno z pudełek zawierało stosik starych kopert, ale kiedy otworzyłam jedną, na pierwszy rzut oka była pusta. Dopiero uważne oględziny przy lepszym świetle ujawniły na dnie dwa włosy, niewątpliwie ludzkie. Inne koperty, wybrane na chybił trafił, również zawierały włosy lub nawet półksiężyce obciętych paznokci. Nasuwało to na myśl jedno: kult voodoo, ale nie widziałam tu na szczęście żadnych kukiełek z wosku, ani podobnych rzeczy. W każdym razie gratulowałam sobie serdecznie, że oparłam się żądaniom Jeremiego, który marudził usilnie, by go zabrać ze sobą „na wycieczkę”. Ładna mi wycieczka do siedziby obłąkanej kleptomanki. Bliżej wejścia trafiłam na zawiniątko z foliowej torby, zatytułowane lakonicznie Andrzej. Wewnątrz znajdowała się męska włóczkowa rękawica bez pary, a wraz z nią gałązki jakichś ziół, może przeciw molom. Czy to właśnie tego, tej starej rękawiczki szukał pan doktór? Ale po co? Na co? Pamiątka rodzinna? Prezent od ukochanej, która skonała w jego ramionach po wypadku samochodowym, ostatkiem tchu zapewniając, że zawsze go będzie kochać?
Potrząsnęłam głową, pakując rękawiczkę z powrotem do reklamówki. Zbyt wiele pytań, za mało odpowiedzi. Wyszłam, gasząc po drodze światło, starannie zamknęłam pancerne drzwi na klucz i wróciłam do swego posłania. Okno nadal było otwarte na oścież, rozbite szkło rozsypało się na sporej przestrzeni, a w jadalni było zimno jak w psiarni. Mrucząc pod nosem inwektywy, zamknęłam okiennicę, zgarnęłam pierzynę z podłogi i poszłam spać na małżeńskie łoże Katarzyny Szyft. Rzuciłam się na materac w butach, przykryłam głowę, w której jeszcze wciąż szumiała Kobielakowa księżycówka i odpłynęłam. Było mi już wszystko jedno, czy gapi się na mnie czyjaś fotka.
* * *
– Strzeż się – powiedziała Katarzyna. – Nie ufaj Jędrkowi Kobielakowi. Dobrze ci radzę. – Pogroziła sękatym palcem.
– Spadaj – mruknęłam i odwróciłam się na drugi bok.
* * *
Ranek nie należał do najprzyjemniejszych. Po nocy spędzonej w ubraniu, wyglądałam jak coś, co kot przywlókł z podwórza. Ręka mnie rwała i na dodatek w kuchni nie było nawet pół łyżki kawy. A nawet gdyby kawa była, w tym niesłychanie przedpotopowym wnętrzu stała tylko kuchnia węglowa. Rozpalanie pod płytą znałam jedynie w teorii – z filmów. Aktorom zawsze szło to świetnie, być może przechodzili jakieś specjalne kursy, albo wspomagali się benzyną. W dodatku miałam tylko jedną sprawną dłoń. W moim podróżnym termosie widać było dno. Cierpiałam na syndrom odstawienia i miałam stanowczo zbyt wiele krwi w systemie kofeinonośnym. Zła jak osa, postanowiłam wyruszyć jak najprędzej do Tarników i sprawdzić, czy da się tam zjeść śniadanie. Z dużą ilością uczciwej fusianki. Pakowałam się już, kiedy do drzwi zapukał pan doktor we własnej osobie.
Na Merlina! Nie tylko ogolił się, ale chyba nawet umył głowę. Czy włożył świeżą koszulę, trudno było stwierdzić, możliwe, że była identycznie kraciasta jak poprzednia. Co prawda oczy miał podkute jak szop pracz, ale ogólnie wyglądał czyściej.
– Dzień dobry, przyszedłem sprawdzić, jak się czu… jak się pani czuje. Przyniosłem aspirynę.
Cóż za wzruszająca troskliwość.
– Dzień dobry. Mam do pana kilka pytań.
O, czyżby mnie oczy myliły, czy doktór się spłoszył?
– Jak wiele w okolicy jest osób o nazwisku Kobielak? – spytałam niby obojętnie.
– Niewiele – odparł sucho, podając mi dwie tabletki odcięte od listka.
– W takim razie inaczej: kim dla pana był mąż Katarzyny, świętej pamięci pan Kobielak? – Poszłam za ciosem.
– Widzę, że odrobiła pani lekcje. – Andrzej Kobielak pokiwał głową, zaciskając usta w gorzkim grymasie. – Jan Kobielak był moim ojcem. Powinienem posłać panią do diabła za wtrącanie się w cudze sprawy, ale mogę się też założyć, że to samo wyciągnie pani z byle kogo we wsi.
– Ale nie jest pan synem Katarzyny?
– Boże broń! – krzyknął ze zgrozą. – Pani Szyfit była dla mnie czymś w rodzaju macochy, choć to raczej złe określenie. Pobrali się z moim ojcem dziesięć łat temu, kiedy dawno już byłem dorosły i samodzielny.
– Niemniej jako powinowaty powinien pan chyba coś dostać w spadku? Czy nie czuje się pan pokrzywdzony? – drążyłam.
Wzruszył ramionami, a potem machnął ręką.
– Widzę, do czego to zmierza. Nie, nie jestem pokrzywdzony. Tata zmarł dwa lata temu, dostałem to, co mi się należało. Ten dom należy do pani Szyft i nic mi do niego. Komukolwiek go zostawiła, to jego sprawa.
Читать дальше