Siedziałam nieruchomo z kubkiem Andrzejowej berbeluchy w garści i petem zwisającym z kącika ust, stanowiąc chyba obraz społecznej degrengolady jak z socrealistycznego plakatu „Nie bumelantom!”. Nawet nie mrugałam ze zdumienia. Mój cięty dowcip pod rękę z wysokim IQ zrobiły sobie wolne, mózg zastrajkował, żądając sensownych danych. A tymczasem obiekt z germańskiej propagandówki coraz głośniej mamrotał inwektywy, wściekle cedząc przez zęby gotyckie sssch… niczym wąż.
Z mojej szkolnej niemczyzny zostało mi głównie: Entschuldige, Ich habe keine Hausaufgabe, weil ich krank war * , ale Scheisse, Schweine i Donnerwetter umiałam rozpoznać. Prawie nie ruszając głową, popatrzyłam na Kobielaka, aż mnie zabolały gałki oczne. Siedział obok, nadal sącząc to wiśniowe okropieństwo, jakby było ekskluzywnym drinkiem z oliwką i parasolką. Z doskonale obojętną miną patrzył wskroś tego cholernego młodocianego hitlerowca jak przez szybę.
– Andrzej…? – zagaiłam tonem konwersacji. – Esesmani to chodzili na czarno, nie?
– Aha.
– A wermacht na zielono?
– Jo. Skąd nagle ci się wziął taki temat?
– A tak jakoś.
– Waffen-SS chyba też. I mieli kurtki w kamuflaż – przypomniał sobie.
Jednoosobowe siły Waffen-SS wbiły pięści w kieszenie, kiwając się z pięt na palce i z powrotem, a wyraz frustracji nie schodził im z twarzy. Przekleństwa sypały się jedno za drugim, niezrozumiałe – ale poszłabym o zakład, że była tam również uniwersalna „kurwa”. Wodził oczami między nami dwojgiem, jakby się zastanawiał, komu najpierw dać po pysku. Raptem nachylił się do Kobielaka, aż mu przyduży hełm opadł na nos.
– Wach auf!!! – wrzasnął na całe gardło.
Kobielak nawet nie drgnął. Przełknął łyk wiśniówki.
– Kocham zachody słońca – oznajmił z uczuciem, patrząc prosto w ponurą aryjską fizys.
Niemiec wycofał się, nie komentując wyznania.
– Nie wyglądasz mi na Małego Księcia – wykrztusiłam.
– Dlaczego nie? – Zatoczył łuk ręką z kubeczkiem. – Samotna planetka, krzak róży za wychodkiem i żadnego sensownego towarzystwa… Aż do teraz, oczywiście. Gdyby książę był pełnoletni, popadłby w pijaństwo tak samo jak ja.
Na pewno był już co najmniej na lekkim rauszu.
– Słuchaj, wierzę ci – zaczęłam z innej beczki, czując się jak przed skokiem do lodowatego jeziora. – Wierzę w każde słowo.
– Eee…?
– Katarzyna była wiedźmą i złą kobietą, zrobiła ci krzywdę, okej, przyjmuję z dobrodziejstwem inwentarza. Tylko jednego na nią nie zwalaj. Tego, że chlejesz, bo to już twój własny wybór – powiedziałam, wstając. – A teraz chodź.
Wskazałam mu drzwi kciukiem.
– Pan przodem. Do bunkra.
Posłuchał bez szemrania i nie usiłował być dżentelmenem. W progu odwróciłam się jeszcze, spojrzałam prosto na chłopaka w mundurze i pogroziłam mu palcem, nagle znajdując właściwe słowa.
– Nicht gut, Soldatchen. Nicht gut.
Cofnął się jak oparzony, potykając o własne nogi. Chwilę szedł tyłem, wpatrując się we mnie, z ustami otwartymi w szoku, a potem obrócił na pięcie i uciekł kłusem jak wystraszony źrebak.
* * *
– O Boże… – Tylko tyle zdołał z siebie wydusić pan doktor, kiedy zobaczył sanktuarium macochy od środka. Szeregi słoików po jednej stronie i złowieszcze pudełeczka po drugiej stanowiły wręcz surrealistyczny kontrast.
Przyniosłam foliowe zawiniątko ze środkowego regału i przekazałam je bez słowa. Widziałam, jak Kobielakowi lekko trzęsą się ręce, kiedy wyjmował z torby swoją rękawiczkę. Pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć „wiedziałem”. Wyciągnął z dzianiny wpiętą w nią szpilkę – jedną, potem drugą i trzecią… Dopiero teraz dostrzegłam, że w wełnie tkwiło ich pięć czy sześć. Andrzej wszystkie odłożył skrupulatnie na półkę.
– Piołun? – zdziwił się, krusząc w dłoni suche listki. Zbliżył palce do nosa. – Tak, piołun. Dziwne…
– Widzisz tu coś niedziwnego? – Wskazałam na pudełka i tłumoczki. – To chyba cała wieś?
– I jeszcze więcej. To jest całe pieprzone archiwum – odparł, przeglądając zawartość półek. – Zbierała te rzeczy chyba od wojny. – Postukał palcem w starą pożółkłą tekturę. – Nie znam połowy nazwisk. Część z tych ludzi nie żyje już od ładnych paru lat. Wieruchowa umarła w zeszłym roku. Rychlika pamiętam – zmarł jak byłem smarkaczem. O, jest i Zbychu Rajecki. Ten jeszcze żyje.
– To czasem nie ten byczek w dresach i bejsbolówce?
– Tak, ten sam. – Andrzej zajrzał do podpisanej reklamówki i wyciągnął z niej strzęp czegoś, co wyglądało na oderwany rękaw koszuli. Nawet w marnym świetle słabej żarówki widać było na nim brązowe plamy.
– Krew?
– Taaa – mruknął doktor. – Już nie liczę, ile razy go szyłem. Rajecki to taki tutejszy berserker i mistrzu sztachety. Niemal z każdej dyskoteki wraca z bojowymi ranami.
Odebrałam mu szmatę i wrzuciłam z powrotem do torby.
– A nie powinniśmy…? – zaczął.
– Nie – przerwałam. – Dostałeś to swoje voodoo, rozbroiłeś i finał. Cokolwiek tu jest, chyba nie myślisz, że to jest jakiś magazyn z czarami?
Mina Andrzeja wyrażała, że owszem, tak właśnie myśli. Ja też podzielałam jego zdanie, ale ze zrozumiałych względów nie mogłam się do tego przyznać. Za żadne skarby. Zresztą, na miłość boską, jak można kogoś przekląć, przekłuwając mu gacie szpilką? Czy też rękawiczkę, whatever. Półki po prawej stronie były po prostu zbiorowiskiem śmieci, niczym innym. Katarzyna Szyft nie żyła, do licha! A za życia była po prostu obłąkaną babą.
– Proponuję, żebyś zaczął żyć od nowa, panie doktorze. Bez psychologicznego obciążenia, że jesteś przeklęty. Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. – Wepchnęłam mu do ręki słoik korniszonów. – Proponuję zacząć od zapisania się do AA – dodałam złośliwie.
Chyba się obraził, bo wyszedł bez słowa, nadęty jak chmura gradowa.
Ale ogórki zabrał.
* * *
Mają zmarli w niedzielę ten pośmiertny kłopot,
Że w obczyźnie cmentarza czują się – bezdomnie -
A lubią noc tę spędzać popod mgłą lub popod
Wiecznością,
Co się w jarach gęstwi nieprzytomnie…
Przyczepił się do mnie Leśmian, tym bardziej upierdliwy, że nie pamiętałam dalszych zwrotek. Coś tam było o fraku skąsanym przez szczura i pannie Annie. Za to początkowe cztery wersy obracały mi się w głowie jak zdarta płyta. Usiłowałam zneutralizować młodopolskie rymy, otwierając swojego starego „osiołka” i klepiąc w klawiaturę, ale nie mogłam skupić się na redakcji. Leśmian na spółkę ze smarkatym hitlerowcem zdominowali moją pod-, nad- i śródświadomość.
…pośmiertny kłopot…
Czy ktoś tu robił sobie ze mnie jaja?
Kto?
Maję zmarli…
Kobielak? Może zbyt często wywieszał na drzwiach kartkę: „Nieczynne, piję” i mu odbiło? O ile zajście na drodze, niedbale rzucone „Jakie dzieciaki?” to błahostka, numer z chłopakiem w mundurze był grubszego kalibru.
…w obczyźnie cmentarza czują się – bezdomnie -…
Znaleźć kompletny mundur, wyczaić jakiegoś gnojka, przebrać go i poinstruować, zrobić przedstawienie… ale po co?
…w obczyźnie cmentarza…
Po to, żebym uwierzyła, że widzę duchy? Bez jaj. No i jaką mógłby mieć z tego korzyść taki Andrzej Kobielak – krawiec anatom okolicznej populacji dresiarzy? Im bardziej się temu przyglądałam, tym bardziej nie było w tym Puchatka.
Читать дальше