Sprzedawca słuchał moich aprobujących pomruków, rozpogadzając się powoli. Widać było mu przyjemnie, że „miastowej” podoba się wystawiony towar.
– A co jest tutaj? – spytałam, wyjmując z drewnianej skrzyneczki butelkę z ceramicznym kapslem na drucie – istny zabytek. Nie miała nalepki, a przez ciemne szkło nie można się było zorientować, co zawiera.
– Kwas, proszpani – odpowiedział sklepikarz, a widząc moje nierozumiejące spojrzenie, wyjaśnił obszerniej: – No, taki z chleba robiony.
O, ja pierniczę! Kwas chlebowy! Legenda i przedmiot eksperymentów mego rodziciela, który bezskutecznie usiłował wykonać ten tradycyjny napój w warunkach domowych. Ale czy naładowany konserwantami chleb był niedobry, czy też memu ojcu nie stało talentu, jego kwas chlebowy nieodmiennie wychodził niepijalny, co sam ze wstydem przyznawał.
– Domowy? – zapytałam z nabożeństwem, oglądając butelkę.
– Jo. Żona sama robi. Świeżutki – zapewnił sklepikarz.
Wprawiłam go niemal w ekstazę, robiąc całkiem spore zakupy i to płacąc gotówką, a nie na zeszyt. Nawet pożyczył mi blaszaną kankę do mleka i konfidencjonalnie zdradził, że ma na zapleczu własnej roboty szynkę, więc w akcie rozrzutności nabyłam jeszcze i nielegalną wędlinę bez akcyzy, która tak się miała do miejskiej, jak jajko Faberge do plastykowej pisanki z supermarketu.
– A kontrole się pana nie czepiają, że nie ma pan kasy fiskalnej? – zapytałam jeszcze, pakując żywność do plecaka.
– A jakoś ni. Raz kontrol była, ale se poszła.
– Ani o to, że nie ma pan lodówki?
– A jakoś ni. Bo to – powiedział w przypływie szczerości – pani Szyftowa mówiła, że taka szafa na prąd to niezdrowo. Powiedziała, że kupować u mnie nie będzie. Jej się to nie widziało, to i nie sprowadziłem. Ale lodówkę mam! – ożywił się.
– Bez prądu? – zdziwiłam się, jednocześnie myśląc, że Katarzyna chyba przesadziła, egoistycznie stawiając ultimata w sklepie, który ostatecznie zaopatrywał całą wieś.
– Jo! Bez prądu! – odparł facecik z dumą. – Pani se zobaczy – zachęcił, gestem zapraszając na zaplecze.
Lodówka bez prądu zafrapowała mnie. Niejasno spodziewałam się przedpotopowego „sejfu” z wajchą do zamykania, jak ze starych amerykańskich filmów. Jednak było to miejsce i czas większych niespodzianek. Właściciel nietypowego sklepiku z dumą zaprezentował mi… komodę z czterema szufladami. Kiedy wysunął jedną ze środkowych, zobaczyłam, że wewnątrz jest starannie wybita blachą. Leżały w niej rządkiem kiełbasy, pęta kaszanki, szynka i kawały boczku.
– Tu kładę takie różne, mięso i kiełbasę, i takie tam, coby muchy ich nie obsrali… a tu jest lód! – Wyciągnął dolną szufladę, w której zobaczyłam parę sztuk lodowych cegieł na wyściółce z wiórów. Górna szuflada również była wypełniona lodem.
– A skąd ma pan lód?
– A zimą se robimy. Do piwnicy się kładzie, we wióry, we trociny. Piknie się przechowa całe lato.
No proszę, do tej pory coś podobnego widziałam jedynie na zdjęciu w wikipedii, a tu realny, używany, działający egzemplarz. Lodówka bez prądu. Czysta fantastyka.
– Jest pan bardzo pomysłowym człowiekiem – osądziłam, starając się zawrzeć w głosie jak najwyższy podziw. Ciekawe, czy mają tu też pralkę na korbę, jak w stołecznym muzeum techniki. Istny skansen. Cud, że w ogóle mają tu elektryczność. To już nie była nawet epoka Gomułki, to był początek XIX wieku.
Domorosły wynalazca rozpromienił się i poczęstował mnie domowej roboty krówką.
– A telewizor tu ktoś ma? Albo radio? – robiłam dalszy wywiad.
– Sołtys ma radio i dochtór. Telewizora tyż miał, ale mu się zepsuł.
– Pani Szyftowa nie lubiła telewizji? – rzekłam domyślnie.
– Jo, nie lubiła. Mówiła, że od telewizora się w głowie ludziom miesza. A kto by miał czas na telewizyję. Tyle roboty jest.
No, ja myślę – zwłaszcza jak się robi pranie w balii i uprawia pole radłem. Nie powiedziałam jednak tego głośno. Ciekawe, do czego jeszcze wtrącała się ta moja cholerna cioteczna babka? Miałam złe przeczucia, że do wszystkiego. Telefonów pewnie też nie lubiła, skoro Kobielak dzwonił do mnie z budki w Tarnikach, gdzie nie sięgały wpływy jego upiornej macochy.
Już miałam wychodzić, kiedy tknięta nagłym impulsem zawróciłam.
– Proszę pana, czy tu w czasie wojny stacjonowali Niemcy? Mam na myśli wojsko.
Sprzedawca zastanowił się.
– Jakieś ta na pewno byli. To byli niemieckie lasy i leśniczy też ponoć Szwab.
– Może są tu pochowani jacyś żołnierze? Wermachtowcy? Esesmani?
– A bo ja wiem? – Facet grzebał w pamięci. – Mówią co jeden się tu został. Szwab znaczy. Taka gadka jest, że się jeden Niemiec na bzie powiesił. Jakoś tak we wojne, albo zaraz po… a może przed… Ale żeby na cmentarzu leżał, to pewno nie. Samobójców w poświęconą ziemię nie kładą.
Więcej z tego źródła raczej nie miałam się dowiedzieć. Sprzedawca był za młody, żeby pamiętać czasy okupacji. W czterdziestym piątym pewnie jeszcze nosił koszulę w zębach, o ile w ogóle był na świecie.
* * *
Po całej kuchni rozchodziła się woń smażonej kaszanki i świeżo zaparzonej kawy. Już po trzeciej próbie udało mi się rozpalić pod kuchnią i nawet domyśliłam się, że czarny okopcony haczyk służy do manewrowania fajerkami. Byłam z siebie naprawdę dumna. Poradziłam sobie, i to bez pomocy Google! Jak na netomankę na odwyku w ogóle radziłam sobie świetnie. Zaczynałam właśnie drugą dobę bez sprawdzania konta pocztowego, a rączki mi nie drżały, nie odczuwałam jakiegoś szczególnego niepokoju, ani parcia na sieć, jak to mówią. Zdecydowanie łatwiej było wyjść z uzależnienia internetowego, niż takiego na przykład alkoholizmu.
Stałam przy otwartym oknie z kubkiem kawy w ręku, delektując się naprzemiennie gorzkim smakiem arabiki i papierosem. W spokoju ducha napawałam się widokiem białego kwiecia wiśniowego, rozważając jednocześnie propozycję świętej pamięci Katarzyny. Brać, nie brać, potargować warto. Warto? Tata, po odkryciu w sklepie kwasu chlebowego i ekologicznego twarogu, ekologicznego mleka od krowy i ekologicznej kapusty kiszonej plus absolutnie ekologicznego sklepikarza, nie tylko by wziął, ale jeszcze dopłacił, żeby tu pomieszkać.
Ja niekoniecznie.
Tu nie było Internetu.
Ale był całkiem sympatyczny doktor.
Tyle, że alkoholik.
Pfff…
Książęta z bajki są towarem deficytowym. To byłoby zbyt piękne, no nie?
Upiłam łyk kawy i zaciągnęłam się dymem aż do najdalszego zakątka oskrzeli.
– Fräulein…
Omal nie oblałam się resztką kawy. Zaczęłam kasłać.
– Fräulein… – Nieśmiały chłopięcy głos dochodził zza uchylonej okiennicy. Dołem dostrzegłam brudne mundurowe portki, skraj plamiastego moro i dłoń kurczowo zaciśniętą na pasku hełmu.
– Guten tag, Fräulein…
Zza okiennicy ostrożnie wysunął się koniec nosa, jedno oko – bojaźliwie wyokrąglone jak ślepie wystraszonego królika – i kosmyk jasnych włosów. Istny lisek wyglądający z nory.
Fräulein… „Panienko”… hm, też wymyślił. Na razie nie widziałam wiele więcej niż koniec nosa, ale wiele wskazywało, że mogłabym być niemalże matką tego ptaszka. Pod warunkiem, że rodziłabym jako nieletnia, no i oczywiście, gdyby on był żywy. A to nie było takie pewne.
– Komme hier – odezwałam się stanowczo. Coś tam jednak pamiętałam z liceum.
Читать дальше