Żarzący się goryl sympatycznie sobie kusztyka jak pingwin. Ta pozorna niewinność tylko potęguje grozę. Czerwone oko. Ogień w pysku. Z Klarą w ramionach… Przestań się wygłupiać, Malaussene, moment nie jest odpowiedni. Kiedy goryl dotrze pod twoje nogi, odeślesz go z powrotem. I ta idiotyczna zabawa ma trwać. Trwać! W tym cała rzecz. Dopóki coś się nie stanie, dopóki nie pojawi się Coudrier albo dopóki wysoka postać Rissona nie zarysuje się na tle schodów. Kudły małpy są rzeczywiście czarne. A ciało dziewczyny naprawdę białe. Czerń i biel. Błysk białego ciała na tle martwej nocy! Płomień z pyska i złowieszcze lśnienie oczu…
I nagle dostrzegam jego oczy, tam, oczy Giminiego patrzące na mnie. Uśmiecha się. Mój mityczny dziadek…
Wreszcie zrozumiałem
Potrzebowałem na to sporo czasu!
Dokładnie tyle, ile trzeba, żeby przeżyć.
Ani trochę mniej.
Spojrzenie jest spojrzeniem Leonarda! Oczy te same co u Bestii!
I wysyła w moją stronę śmierć.
Zaskoczenie i strach są tak gwałtowne, że ognista szpada znowu przeszywa moją głowę. Z czaszki wyskakuje mi cały szaszłyk krwawych ostryg.
Znowu jestem głuchy. I, naturalnie, pojawia się Coudrier. W odległości dziesięciu metrów. Obok manekina ubranego tak samo jak on i tak samo znieruchomiałego. Coudrier. W okolicy skórzanych kurtek – Caregga. I kilku innych. Nagła jawność policji.
Goryl posunął się o dobry metr.
Dlaczego ja?
Radość w tych jego oczach, złowrogi karzeł!
Zrozumiał, że zrozumiałem!
Naraz pojmuję.
On jest szóstym, ostatnim, dostawcą! Z nie znanych mi powodów wymordował pozostałych.
A teraz wysadzi mnie.
Dlaczego?
Jego Wysokość Kong jeszcze się przybliżył. Caregga, z prawą ręką wsuniętą za pazuchę kurtki, rzuca pytające spojrzenie na Coudriera. Coudrier szybko pokazuje głową nie.
Nie? Jak to nie? Ależ tak, na miły Bóg! Tak! Wyciągnij spluwę, Caregga! W iskrach goryla błyska błękit. Błękit i żółć, które podkreślają krwawość czerwieni.
Przerażone spojrzenie do Coudriera.
Głucha i niema modlitwa do Careggi.
Paraliż.
Żadnej odpowiedzi.
I ta niewypowiedziana rozkosz na twarzy starego.
Radość wywołana widokiem mego przerażenia. Orgazm! Rajskie szczytowanie! Choćby nawet żył tylko w oczekiwaniu tej chwili, warto mu było czekać i sto lat!
Coudrier nie wejdzie do akcji.
To superświadomy głuchol we mnie przemawia do głuchola wszechwidzącego.
Oni wszyscy pozwolą, żebym wyskoczył w powietrze!
Wyskoczyć, no, jak wyskoczyć to wyskoczyć!
Skok mojego życia. Prosto na tę małpę, porywaczkę dzieci! Widziałem wyraźnie moje własne ciało zawieszone w przestrzeni, równolegle do ziemi, jakbym był kimś innym. Skoczyłem na małpę, ale nie spuszczając go z oczu, tego drwiącego potwora… I kiedy spadłem na moją ofiarę…
Kiedy nacisnąłem wyłącznik…
On wyleciał w powietrze.
Tam.
Po przeciwnym końcu lady.
Szara bluza wzdęła się.
Jego twarz, w mgnieniu sekundy, w paroksyzmie zachwytu.
Potem z bluzy wyciekła krwawa masa.
Która uprzednio była jego ciałem.
Implozja.
A kiedy wstałem, zrozumiałem, że wpakował mnie w zabójstwo.
Dlaczego ja?
Dlaczego?
Gliniarze wyprowadzili mnie.
Tym razem odzyskanie słuchu trwa wiele godzin. Godzin spędzonych samotnie w sali szpitalnej, która na pewno jest pełna dźwięków. Samotnie, jeżeli nie liczyć trzydziestki studentów medycyny, którzy nabożnie słuchają wypowiedzi białego mistrza pochylonego nad moim przypadkiem głuchoty napadowej. Jego uśmiech jest uśmiechem Wiedzy. Ich powaga – powagą terminatorów. Pewnego dnia będą się żarli o jego miejsce. On będzie się czepiał zębami. Wszystko to odbędzie się z dala ode mnie. Ja bowiem, z sześcioma zabójstwami na karku, będę przesuwał paciorki dożywocia w jakiejś celi.
Dlaczego?
Dlaczego ja?
Dlaczego mnie w to wpakował?
Gimini nie może już na to odpowiedzieć.
Jak się w gruncie rzeczy nazywał ten mój idealny dziadek? Nawet nie znam jego nazwiska.
Gdybym przynajmniej mógł już do końca nic nie słyszeć. Ale nie, biały mistrz nie dostał dyplomu za nic. Więc oczywiście udaje mu się mnie odetkać.
– Nie było to w istocie uszkodzenie mózgu, panowie.
Pełne podziwu pomruki zachłannych na wiedzę piranii.
– Objawy na pewno już się nigdy nie powtórzą.
I do mnie, głosem przepojonym słodyczą:
– Jest pan wyleczony, mój drogi. Pozostaje mi tylko zwrócić panu wolność.
Moja wolność wkrótce pojawia się na horyzoncie w osobie inspektora Careggi. Który bez słowa prowadzi mnie w kierunku bulwaru Orfevres. (Opłacało się doprawdy przywracać mi słuch, żeby mnie następnie oddać w ręce niemego!)
Trzaskanie drzwiami. Schody. Winda. Trzaskanie obcasami na korytarzu. Trzaskanie drzwi. I puk, puk do komisarza okręgowego Coudrier.
Właśnie telefonował. Odkłada słuchawkę. Patrząc na mnie powoli kiwa głową. Pyta:
– Kawy?
(Czemu nie?)
– Elżbieto, poproszę…
Kawa.
– Dziękuję, może pani iść.
(Tak… ale dzbanek z kawą proszę zostawić, tak, dziękuję.)
Jedyne nie trzaskające drzwi w całym tym kramie to drzwi do gabinetu komisarza okręgowego Coudrier, które zamykają się za Elżbietą.
– No więc, mój chłopcze, zrozumiał pan wreszcie?
(Niezupełnie, nie.)
– Jest pan wolny. Właśnie dzwoniłem do pana rodziny, żeby ją uspokoić.
Następują wyjaśnienia. Wyjaśnienia końcowe. No więc: nie jestem zabójcą. Za to był nim ten drugi, ten szatański karzeł, którego wysadziłem w powietrze. I to pierwszej klasy. Nie tylko spowodował własną śmierć, zmuszając mnie do skoku na goryla, ale także wykończył cała swoją ekipę potworów.
– W jaki sposób zwabiał ich do Sklepu?
Pytam spontanicznie, a właśnie to pytanie od dawna nurtowało Coudriera.
– Nie zwabiał. Przychodzili z własnej woli.
– Że co?
– Samobójstwa, panie Malaussene.
Uśmiecha się i wyciąga w fotelu.
– Ta sprawa odmłodziła mnie o trzydzieści lat. Jeszcze filiżankę?
Było mnóstwo takich przelotnych sekt podczas drugiej wojny światowej. Otóż jedno z pierwszych w życiu zadań komisarza Coudrier, kiedy tylko umowy pokojowe zostały zawarte, polegało na wytrzebieniu tego diabelskiego pomiotu.
– Zajęcie dość monotonne, mój chłopcze, wszystkie te przeklęte sekty z lat czterdziestych były do siebie podobne jak dwie krople wody.
Tak. Wszystkie na jedno kopyto. Ciekawe zjawisko odrzucenia zasad moralnych i ideologii na rzecz mistyki Chwili. Wszystko wolno, ponieważ wszystko jest możliwe. Oto co ich członkom z grubsza chodziło po głowie. A ekscesy tamtego czasu dodawały im odwagi. Wokół pachniało konkurencją, by tak rzec. Do tego dochodziła radykalna krytyka materializmu, który każe człowiekowi harować, by coraz więcej posiadać, i przewidywać, co mu się jutro opłaci. Śmierć jutru! Niech żyje chwila! Chwała Mamonowi Sybarycie, Księciu Wiecznotrwałej Chwili! Otóż to. Z grubsza. Więc, słodkie oszołomy swoich czasów, dalej się stowarzyszać na prawo i lewo w przelotne sekty ożywiane żądzą rozrywki i mordu, jak Klan 111, milutka banda sześciu potworów, uczniów Bestii 666.
– Muszę przyznać, że z początku byłem w kłopocie. Ale Coudrier dość szybko się połapał.
– Najpierw ten wyraz rozkoszy na twarzy wszystkich ofiar. Tak, pierwszy z rozpiętym rozporkiem, dwójka starych w uścisku, ten tam natalista robiący sobie przyjemność tuż przed wybuchem, no i goły Niemiec w skandynawskiej toalecie.
Читать дальше