1942: sześć miesięcy, podczas których wielki sklep trwa milcząco i mrocznie pośród swych obfitości. Towary śpią wojennym snem, a wokół czarny kordon Milicji. Niektórzy ideolodzy w brunatnych koszulach chcieli nawet, żeby Sklep pozostał zamknięty jak grobowiec aż do rocznicy narodowosocjalistycznego Tysiąclecia.
– Mówili o tym, jakby to miało być jutro, młody człowieku, przekonani, że połykając Europę wchłonęli też Czas.
I rzeczywiście, po kilku tygodniach cały wielki sklep spowił mrok tajemnicy. Jego ślepy bezruch rodził domysły, jak trup robactwo. Na temat potajemnych impulsów w jego wnętrznościach kursowały najrozmaitsze przypuszczenia. Dla jednych był Kwaterą Główną Ruchu Oporu, dla innych terenem eksperymentalnym tortur gestapo, dla jeszcze innych nie był niczym innym tylko sobą, zamkniętym muzeum martwej historii, która nagle stała się obca. We wszystkich wypadkach ludzie patrzyli nań tak, jakby go nie rozpoznawali.
– Nic nie obrasta legendą szybciej niż miejsce publiczne, do którego dostęp zostanie ludziom brutalnie odcięty.
Tak, w owych czasach wyobraźnia poruszała się wielkimi krokami po bezkresnym polu mitów. Tylko kilka miesięcy, a w powszechnej pamięci upłynęło całe tysiąclecie.
Z okresu tej błyskawicznie się dziejącej wieczności korzystało, pod osłoną pękającego od wykopaliskowych towarów półmroku, sześć potworów z Klanu 111.
– Kim oni byli?
– Wie pan równie dobrze jak ja. Sześć osób różnej proweniencji zjednoczonych wspólną wzgardą dla tych, których Alister Crowley nazywał “brudnymi karłami XX wieku", i zdecydowanych w pełni skorzystać z okresowego wstrząsu w mrowisku.
– Profesor Leonard do nich należał?
– Należał. On zwłaszcza powoływał się na Alistera Crowleya. Inny poczuwał się do powinowactwa z Gilles'em de Rais, i tak dalej, wszyscy zbratani w eklektycznym demonizmie, który stanowił – tak uważali – ducha ich czasów. Otóż to, młody człowieku, byli duchem swej epoki, duchem, który się karmił świeżym mięsem.
– Dzieci?
– A czasem zwierząt, na przykład tego psa, którego Leonard rozszarpał własnymi zębami.
(A więc to wywęszyła twoja dusza, mój stary Juliuszu! Kiedy to opowiem, nikt mi nie uwierzy…)
– Skąd brali ofiary?
– W czasach głodu Gilles de Rais otwierał spiżarnie, żeby zwabić dzieci. Oni nęcili je Królestwem Zabawek.
(Gwiazdkowe potwory…)
– W większości były to dzieci oddawane przez zagrożonych rodziców w pewne ręce: siatce, która miała je przerzucać do Hiszpanii, do Stanów Zjednoczonych, gdzieś z dala od masakry. W rzeczywistości siatka miała swój koniec w mrokach Domu Towarowego. I teraz umrze szósty, ostatni, dostawca dzieci.
– Kiedy?
Zadałem pytanie tonem kogoś, kto został nagle zaskoczony, przekonany zarazem byłem, że nie ma na świecie takiej siły, która by go zmusiła do odpowiedzi.
– Dwudziestego czwartego tego miesiąca.
Popatrzył na mnie z uśmiechem. Powtórzył bardzo spokojnie:
– Dwudziestego czwartego o siedemnastej trzydzieści w dziale zabawek. I pan tam będzie, młody człowieku. Komisarz okręgowy Coudrier także, jak sądzę.
Gimini kazał mi się przesiadać sześć razy. W wykładanych kafelkami korytarzach jego kroki nie budziły echa. Dopiero wtedy dostrzegłem jego ranne pantofle. “Wiek"… szepnął z przepraszającym uśmiechem. Odpowiedział na wszystkie moje pytania. Zwłaszcza na jedno, to jedyne, które zawiera pozostałe:
– Czemu włączył mnie pan w tę wendetę? W okolicach Goutte d' Or metro kołysało. Czarni kiwali się w ciemnościach. Uśpione głowy na czujnych ramionach.
– Dlaczego ja?
Patrzył na mnie długo, jakby przeglądał jakiś wewnętrzny spis, i wreszcie odpowiedział:
– Bo święty z pana człowiek.
Ponieważ spojrzałem na niego jak wół na malowane wrota, rozwinął myśl:
– Wykonuje pan w tym sklepie niesamowitą pracę, pracę absolutnie humanitarną.
(No nie mów…)
– Obarczając się grzechami innych, biorąc na swe ramiona wszystkie przewiny Handlu, postępuje pan jak święty, jak Chrystus.
(Jezus? Ja? Słodki Jezu…)
– Tak długo na pana czekałem…
W jego oczach zapłonęły nagle oliwne lampki. I tak, rozświetlony od wewnątrz, wyjaśnił mi, dlaczego wysadzał te bomby tuż pod moim bokiem. Według niego, eliminacja absolutnego zła musi dokonywać się w układzie symetrycznym, w konfrontacji z całkowitym dobrem, wobec Kozła Ofiarnego, symbolu prześladowanej niewinności: mnie. Tak, święty musiał być świadkiem unicestwienia demonów.
– Zaświadczysz o tym, młody człowieku, jesteś jedynym depozytariuszem prawdy, jedynym, który jest jej godny!
Nie muszę chyba dodawać, że gdy tylko mój Świerszcz rozpłynął się w paryskiej nocy, rzuciłem się do kabiny telefonicznej, żeby zadzwonić do Coudriera. Wysłuchał bez słowa, a potem powiedział:
– Mówiłem panu, że ma pan niebezpieczne zajęcie…
(Już niedługo, słowo świętego!)
– Dwudziestego czwartego o siedemnastej trzydzieści w dziale zabawek, mówi pan? To czwartek. Będę tam, a pan niech też się postara przyjść, panie Malaussene.
– Mowy nie ma!
– No to nic się nie stanie i będzie pan nadal ulubionym podejrzanym moich ludzi. Jasne. Pytam jeszcze:
– Ma pan jakiś pomysł co do tożsamości ostatniej ofiary, dostawcy dzieci?
– Żadnego, a pan?
– Powiedział mi tylko, że będę zaskoczony.
– Dobrze. Czekajmy więc na niespodziankę.
Juliusz oczekiwał mnie w nogach łóżka. Juliusz, który w tej sprawie miał więcej nosa niż ja. Juliusz, który odpowiedział na wszystkie pytania. Juliusz, którego jeszcze ciągle nie wykąpałem. Pogłaskałem go po myślącej głowie i pozwoliłem swojej opaść z bardzo wysoka na poduszkę. Gdzie została chłodno spoliczkowana w zetknięciu z pismem o glansowanej okładce.
Był to numer “Actuel".
Ten, który opowiadał o życiu Świętego. Nareszcie wydrukowali! Otworzyłem na stronach, które mnie dotyczyły i, prawdę mówiąc, odniosłem raczej umiarkowane wrażenie. Jeżeli mój stary Zorro z Legią Honorową to przeczyta, będzie musiał zrewidować sprawę mojej świętości.
Z drugiej strony, wielka uciecha na myśl o minie Sinclaira. I totalna radość, że będę wylany, nareszcie uwolniony od tej parszywej roboty. Albowiem bez względu na toczące się śledztwo, Sinclair będzie musiał mnie wylać!
Po raz pierwszy od dawna (pomimo czwartkowych perspektyw) zasnąłem jak człowiek szczęśliwy.
Ma pan dzieci, Malaussene?
Żaden muskuł nie drgnie w jego twarzy. Przyjął mnie w swoim biurze, jak ostatnio. Ale nie proponuje mi ani whisky, ani cygara. Ani nawet krzesła. Tym razem Sinclair nie ma sobie czego powinszować. Pyta tylko:
– Ma pan dzieci?
– A bo ja wiem.
– Warto by się dowiedzieć, bo zafunduję panu proces, który pan przegra i który pana zrujnuje aż do siódmego pokolenia. Byłoby uczciwie uprzedzić ewentualnych spadkobierców.
Numer “Actuel" leży otwarty przed jego oczami, ale on patrzy na mnie:
– Kalać własne gniazdo to raczej rzecz rozpowszechniona. I tak by to pana drogo kosztowało. Ale teraz, kiedy pan się odsłonił…
Szybko przelicza w głowie…
– Cena będzie zawrotna, panie Malaussene.
Uśmiech, którego miałem go oduczyć, wraca na jego twarz ze wspomnianą elastyczną łatwością dostosowania. Taką, jakiej zawsze będzie brakowało przeklętemu świętemu, którym jestem.
– Ponieważ, proszę sobie wyobrazić, podpisał pan umowę, umowę jasno określającą rolę kontrolera technicznego. I kiedy nadejdzie właściwy moment, stanie pan twarzą w twarz z ośmiuset pięćdziesięcioma pięcioma pracownikami, którzy potwierdzą – w najlepszej na świecie wierze – że pan nigdy nie wypełniał swego zadania należycie, że wolał pan odgrywać rolę męczennika wymyśloną w pańskiej chorej mózgownicy, a firma popełniła tylko jeden błąd, ten mianowicie, że pana trzymała w swoich szeregach.
Читать дальше