– To prawda? – pyta Teo – Nie wolisz wąchać? To równie szkodliwe, ale lepsze dla psychiki.
A Sinclair, wyrozumiale:
– Wykonuje pan deprymujące zajęcie, panie Malaussene, to i tak cud, że wytrzymał pan tak długo. Niebawem, przydzielimy pana gdzieś indziej. Na przykład nadzór parteru, odpowiadałby panu? Zamierzamy się rozstać z panem Cazeneuve.
Dlaczego stary Gimini Świerszcz przepadł? Dlatego że go widziałem? Ale przecież robił wszystko, żeby dać się zobaczyć! Gdyby nie wypadek Jeremiasza, byłbym asystował przy wszystkich etapach fabrykacji. A więc? Wyczuł, że mnie pilnują te dwie gliny Coudriera? A ci dwaj, czemu także wyparowali? Czemu nie zastąpiono ich innymi, w odcieniu ściany? Nie ma już ani jednego policaja w tym Sklepie. Ani Teo, ani jego staruszkowie nie zostali przesłuchani. Co oznacza to osierocenie? Oczekiwanie na co? Potrzebna mi ta bomba. Musi walnąć bomba. Muszę wiedzieć gdzie, kiedy i kto! Muszę pilnie dostać w swoje ręce drania, który mnie wrabia od paru miesięcy. Muszę. W przeciwnym razie zamiast niego zapudłują mnie. Brak dowodów, ale stosy oznak i poszlak. Dość, żeby mnie posłać do mamra aż do czasu, kiedy bliźnięta Luny będą pełnoletnie. A kto ich będzie wychowywał, tych małych gnojków? Jeremiasz? Nauczyłby ich robić bombę neutronową! Mama? Mama…
– Mamo, mamo…
W prysznicach przylegających do naszej szatni Teo znajduje mnie szlochającego jak zatraceniec: “Mamo, mamo". Krztuszę się nad umywalką, polewam twarz zimną wodą i chlipię jak cielę:
“Mamo, mamo…", rozpacz wspierana litanią: “Ojcze, czemuś mnie opuścił?", która jak spirala wraca z pogrzebanych czasów katechizmu, kiedy to mama chciała, żebym miał Pana Boga w miejsce tatusia. “Mamo, mamo, czemuś mnie opuściła?" No i Teo pociesza mnie tak jak dawniej Jasmina, żona starego Amara. Teo, którego zdradziłem, wydając jego małego staruszka czyniącego sprawiedliwość…
– Jeden z moich staruszków, mówisz?
– Jeden z twoich staruszków, Teo, ten z główką świerszcza, ten, który majstrował przy kranach wtedy, kiedy wybuchł foto-automat, chciał cię odciągnąć, żebyś nie został ranny przy wybuchu… wydałem go glinom, Teo, za dużo poszlak przeciwko mnie…
Dłoń Tea zakręca kran i, jako że jesteśmy przy katechizacji, przyjaciel ewangelicznym gestem wyciera mi twarz. Omalże widzę, jak moja urocza gęba odciska się na odwrocie ręcznika…
– To nic takiego, Ben, zresztą i tak po tych zdjęciach w szwedzkim sraczu gliny wpadły już na właściwy trop.
– Jak się nazywa ten stary?
– Pojęcia nie mam. Ja ich nie nazywam, ja ich przezywam.
– A gdzie mieszka?
– Bo ja wiem… W jakimś schronisku, może w służbówce.
– Czemu zniknął?
– Według ciebie, czemu się znika w tym wieku?
– Myślisz, że umarł?
– To im się zdarza i jest zawsze zaskakujące, przez te ich twarze jakby wieczne.
– Teo, on nie powinien umrzeć!
(“Niech pan zapali świeczkę, jeśli pan chce, żebyśmy go znaleźli…")
– Jest inna hipoteza…
– Tak?
– Że się wywiązał z umowy, Ben, że sprzątnął wszystkich tych drani i rozpłynął się w krajobrazie.
Przez ponad tydzień Julia, Teo i ja sam przetrząsaliśmy podziemie czwartej grupy wiekowej Paryża, Teo pod wodzą swoich własnych staruszków, Julia posłuszna jedynie swemu instynktowi szperacza, a ja podążając kolejno to za jednym, to za drugim, zbyt odrętwiały, żeby podjąć choćby najmniejszą inicjatywę własną, ale zbyt spanikowany, by pozostać na uboczu teatru poszukiwań. Przetrząsnęliśmy wszystko, od najnędzniejszych oddziałów Armii Zbawienia po najelegantsze kluby brydżowe, zaliczając po drodze całe mnóstwo stowarzyszeń o celach wysoce lukratywnych: przepełnione noclegownie, tureckie łaźnie, przezroczyste zupki, nieprzeniknione dyrektorki – woda stojąca na wszystkich piętrach. Teo był z każdym dniem coraz bliższy samobójstwa, a Julia swojego przyszłego artykułu.
– Ben, znalazłam coś!
(Skurcz nadziei w moim wysłużonym sercu.)
– Co, Julia, co?
– Handel narkotykami, bomba stulecia. Wszyscy ci staruszkowie chodzą na pasku u handlarzy!
(Mam to w nosie, Julia, mam to gdzieś, znajdź mi mojego staruszka, zapomnij na chwilę o pracy, do cholery!)
– Szprycują się jak szaleni, Ben. Trzeba ich zrozumieć, chcą o wszystkim zapomnieć, nawet o przyszłości, a jak nie chcą zapomnieć, to chcą sobie przypomnieć, i: podwójna dawka!
Była strasznie napalona, a ja wiedziałem z doświadczenia, że nic na świecie nie zdoła ugasić tego pożaru.
– Inni się już dawno w tym pokapowali. Wyniuchałam różne transakcje… Mówię ci, tutaj odchodzi cały wielki handel środkami odurzającymi!
(Jakby to był właściwy moment, żeby do moich kłopotów dodawać jeszcze jeden…)
– Uważaj na siebie, Julia, bądź ostrożna.
Ale ją już wciągnęło:
– Oczywiście, lekarze nigdy im nie zapisują wystarczająco dużo środków przeciwbólowych.
(Julia, litości, zajmij się mną, NAJPIERW MNĄ, Julia!)
– I to wszystko z błogosławieństwem władz, bo kiedy taki stary odwali kitę z przedawkowania, to dla nich znaczy akurat tyle, co stary grat, który się rozleciał.
Potem powolutku Teo zaczął rekrutować nowych pracowników do Sklepu, Julia uzupełniać materiały do artykułu, a ja zostałem sam z moim problemem. Sam z małym zdankiem Tea w opustoszałej łepetynie: “Że się wywiązał z umowy, Ben, i rozpłynął w krajobrazie."
Nie. Gimini Świerszcz nie wywiązał się z umowy. Został mu do zlikwidowania jeszcze jeden potwór. Szósty. Ostatni. Sam mi o tym powiedział. Wczoraj wieczorem. W nocnym metrze, zasiadłszy na ławce akurat naprzeciw mnie, całkiem zwyczajnie, wtedy kiedy nie miałem już nadziei, że go w ogóle odnajdę. Mój staruszek z łebkiem świerszcza.
Pomijam element zaskoczenia, żeby przejść bezpośrednio do rozmowy.
– Ostatni?
– Tak, młody człowieku, było ich sześciu. Sześciu, którzy przezwali się Klanem 111.
– Dlaczego sto jedenaście?
– Bo 111 pomnożone przez 6 daje 666, co jest liczbą Bestii, a 111 miało być liczbą złożonych ofiar.
Uśmiechnął się z odcieniem pobłażania.
– Tak, młody człowieku. Symboliczne cyfry, głupstwa. Najgorsze koszmary brały się zawsze z dziecinady.
Dobra. Wróćmy do zaskoczenia, mimo wszystko. Usiadł więc naprzeciwko mnie, Gimini Świerszcz. Przyłożył palec wskazujący do ust, żebym nie krzyknął ze zdziwienia.
Uśmiechnął się.
Powiedział:
– Tak, to ja.
Oprócz nas w wagonie były jeszcze trzy śpiące osoby. Właśnie rozstałem się ze Stoźilem, który nie bardzo umiał polepszyć mi nastrój. Powtarzał tylko w kółko, niestrudzenie:
– On jest niedaleko, mały, uwierz mi: każdy prawdziwy zabójca staje się swoim własnym cieniem.
– Jaki jest prawdziwy zabójca, Stoźil?
– Nienasycony.
No więc miałem mojego nienasyconego zabójcę przed sobą.
Zasiadł jak karzeł na tronie, wiercąc się na pośladkach, żeby dosięgnąć oparcia. Nogi zwisały mu w powietrzu, jak moim maluchom usadzonym na stosie kołder. A oczy świeciły tym samym co u nich blaskiem. Nie miał już na sobie sierocej szarej bluzy, ale odpowiedni do swego wieku garnitur z tergalu, starannie wyprasowany, jak przystało w jego sytuacji. W butonierce migotała purpurowa baretka Legii Honorowej. Jął opowiadać, nie dbając o wstępy. Ani przez chwilę nie sądził, że mógłbym rzucić się na niego, związać i dostarczyć bez żadnych dodatkowych opłat Coudrierowi. Ani przez chwilę mi to nie przyszło na myśl. W miarę opowiadania rósł, a ja w miarę słuchania malałem. Historia bez zaskakujących elementów, w gruncie rzeczy. I opowiedziana nie w celu wywarcia wrażenia. Od razu sedno (wściekle zalatujące padliną). 1942: zamknięcie Domu Towarowego z powodu europejskiego pogromu. Jednak utrudnienia prawne przez sześć miesięcy. Właściciele uparcie się bronili, a cywilizacja udawała, że zachowuje formy. Jednak te pół roku skończyło się, oczywiście, w przepastnej paszczy krematorium: “Historia zdecydowała", jak powiedział ten bubek Risson zza swojej ściany książek. Rada Nadzorcza wybyła.
Читать дальше