Trudno powiedzieć, czy Teresę uszczęśliwiło, że widzi mnie żywym. Jej królestwo nie jest z tego świata. Głosem klinicznie wypranym z zabarwienia pyta Julię:
– Jak z takimi olbrzymimi piersiami śpi pani na brzuchu?
Julia wybałusza oczy. Aparat Klary ponad wszystkimi głowami uwiecznia za pomocą flesza ten właśnie wyraz kompletnego osłupienia.
Po czym braciszkowie, siostrzyczki i pies wpadają do wnętrza pokoju pod ryczącym naporem bandy jakichś nieznajomych. Rozrechotanej. Na wpół nagie ciała, co najmniej równie piękne jak Satarejczycy cioci Julii. Cale towarzystwo daje nurka na nasze łóżko i zaczyna nas obsypywać najbardziej niebywałymi pieszczotami. Rozmaite wykrzykniki w nie znanym mi narzeczu:
– Vixi Maria, que moca linda!
– E o rapez tambem! Olha! O pelo Tao branco !
Julia ma dziwną minę. Coś pomiędzy urzeczeniem a niedowierzaniem, jak gdyby jej sny zmaterializowały się pod wpływem niezaspokojenia.
– Parece o menino Jesus mesmo!
Powiedziane to jest tak zabawnym tonem, że wszyscy się śmieją, nawet ci, co nie rozumieją. Pieszczoty wybuchają ze zdwojoną siłą, aparat Klary trzaska, Juliusz próbuje przedostać się do pana, Jeremiasz ma oczy jak dwa spodki, Luna uśmiecha się jak to kobieta w ciąży, Malec klaszcze w ręce podskakując na złączonych nogach, Teresa czeka, aż to wszystko się skończy, Julia zaczyna oddawać pieszczoty, a ja śmiertelnie się boję, żeby mi tu nie wylądowała Siostra Dobra Wróżka z opieki społecznej w eskorcie granatowego Anioła Obyczajności w kepi. Ale nie, to wkracza pomysłodawca tej przemiłej uroczystości. Teo!
Ma na sobie garnitur w kolorze zielonej łąki. Na tle górnej kieszeni widnieje pęczek sałaty z listkiem róży w środku. W albumie Malca jest zdjęcie Tea w tym ancugu na grzbiecie, a podpis głosi: To Teo. który dokarmia w Lasku.
Teo patrzy na mnie, ucieszony jak nie wiem co.
– Właśnie, to ja! Do kogo też drepce twoja rodzinka, kiedy się dowiaduje, że starszy brat wyleciał w powietrze? Ano do Tea. A tu pech, nie było mnie dzisiaj w domu. Więc przyszli po mnie do Lasku.
– Do Lasku?
– Bulońskiego. Akurat dziś jest dzień, kiedy noszę żarcie koleżankom z Brazylii, żeby je trochę wesprzeć, bo marzną na kość w bojowych szatkach. Kiedy w szpitalu powiedzieli mi, że jesteś cały i zdrowy, postanowiłam je przyprowadzić, żeby to uczcić. Są takie serdeczne, no nie?
(W Lasku Bulońskim… moje maluchy… Kiedyś zostanę pozbawiony praw braterskich.)
Ciąg dalszy odbywa się na dole, u dzieci, gdzie improwizujemy festyn brazylijski. Jeremiasz wyszperał u kolegi z tego samego domu płytę Neya Matogrosso najbardziej zwariowanego ze wszystkich wielopłciowych piosenkarzy kontynentu południowoamerykańskiego. Muzyka ryczy, ciocia Julia tańczy z wcielonymi obiektami swoich marzeń. Ja, pod czułym spojrzeniem Tea i Klary, piję jedną brazylijską kawę za drugą. Jeremiasz naśladuje rytm muzyki, waląc we wszystko, z czego w domu można wydobyć jakiś dźwięk. Malec, jak wszystkie dzieci w jego wieku, śpi pośrodku tego całego zamętu. Luna naturalnie uśmiecha się, a Teresa, siedząc na brzegu łóżka, trzyma za brązową mocną rękę wielgachnego brazylijskiego transwestytę, tak samo ciemnego i połyskliwego jak kawa, która wyścieła mnie od środka. Tylko wnętrza dłoni, dzięki małej lampce przy łóżku, są jasne. Nie wiem, co on pojmuje z przepowiedni mojej siostry, ale jego pełne ekstazy oczy rzucają takie same błyski jak jej mini-spódniczka z lamy. Potem Brazylijczyk nagle odskakuje w tył. Celuje drżącym palcem w kierunku Teresy i zaczyna ryczeć:
– Essa mofa chorava na barriga da mae.
Nagle wszystko się kończy, muzyka, taniec i kawa.
– Co on mówi?
Teo tłumaczy:
– On mówi, że Teresa płakała już w łonie matki.
W tył zwrot o szesnaście lat wstecz i lodowaty chłód w mojej duszy. (Słyszę bardzo wyraźnie głos mamy: “Dziecko płacze." “Dziecko płacze?" “U mnie w środku, Beniaminie, słyszę, jak płacze we mnie w środku!")
Najspokojniej jak umiem, pytam:
– No i co?
Transwestyta tańczący z ciocią Julią, ten sam, który przed chwilą porównywał mnie do Dzieciątka Jezus, wyjaśnia głosem bardzo spokojnym i pozbawionym jakichkolwiek śladów obcego akcentu
– U nas, proszę pana, to oznacza, że ona ma dar jasnowidzenia.
Potem szperając w torebce ze strasu, wyciąga mały, wypełniony wodą posążek z błękitnawego szkła. Klęka przed Teresą i podaje go jej, mrucząc:
– Para voce, mae; urn presente sagrado.
To posążek bogini Jemanji – wyjaśnia Teo – bogini morza. Podobno wybawia ich ze wszystkich opresji.
Budzi się mój pozytywistyczny diabełek, który szepcze mi do ucha:
– To pewnie dlatego kończą karierę w Lasku.
Teresa bierze posążek bez słowa podzięki i odkłada na półeczkę, gdzie przechowuje wszystkie bożyszcza ze swojej kolekcji.
Jak długo przebywał pan w okolicy stoiska ze swetrami
– Około dziesięciu minut.
– Co pan tam robił
– Pomagałem przyjaciółce wybrać sweter.
– Przyjaciółce od dawna?
(Cholerny Cazeneuve, wiedziałem, że nic mu się nie stało.)
– Jej dane i adres poproszę.
To nie inspektor Caregga, ale komisarz okręgowy Coudrier. W lokalu policji śledczej.
Komisarz Coudrier (Różdżkarz) jest taki, jak jego nazwisko. Urodzony, wyzbyty namiętności tropiciel. Poszukuje złodziei, morderców, dziś podkładacza bomb, ale równie dobrze mógłby dochodzić, jak rozbić atom albo wynaleźć eliksir antyrakowy. Po prostu tak się jakoś złożyło z jego studiami, że dziś stoi nade mną, a nie nad mikroskopem. Jest odznaczony Legią Honorową, ubrany w garnitur w kolorze butelkowej zieleni, bez kabury pod spodem, i widząc, że się waham, wyjaśnia spokojnie, że moje zeznania jako głównego naocznego świadka są pierwszorzędnej wagi.
– No więc, ta przyjaciółka ze swetrem?
Odpowiadam, że to raczej znajoma niż przyjaciółka, że nazywam ją “ciocią Julią" i że pracuje w gazecie “Actuel".
W tej samej chwili rozlega się trzaśniecie drzwi, a ja podskakuję na dwa metry. Brazylijska kawa, kurza jej twarz! Przenicowała mi nerwy.
– Niech pan się tak nie przejmuje, panie Malaussene, to jedynie rutynowe pytania.
Ja się nie przejmuję, ja po prostu jestem jak nieopierzone ptaszę, które siedzi na linii wysokiego napięcia i chowa ogon między łapki, żeby nie dotknąć drutu z przeciwka. Następne pytanie odbieram całą powierzchnią mojego biednego ciała.
– Nie zauważył pan niczego szczególnego podczas dziesięciu minut?
Nic nie zauważyłem. To, co zobaczyłem, zobaczyłem dopiero w chwili, kiedy się to stało. Ale za to z hyperrealistyczną precyzją. Rożek jasnozielonej torby, stykające się brzuchy. To właśnie mówię. Pancerna maszyna zapisuje moje zeznania. Każda seria poraża mnie jak prądem. Coudrier marszczy brwi i pyta:
– Czy mógłby pan dokładnie opisać ofiary?
– Zwłaszcza mężczyznę. Co do kobiety, to widziałem tylko rękę…
Opisuję faceta jako kogoś w rodzaju rzymskiego cesarza pod koniec kariery. Klaudiusza u mety.
– A pod grzywką siwych włosów bardzo niebieskie oczy, genre Petain?
– Dokładnie.
Nagle przypomina mi się pocałunek tej pary, niewiarygodnie młodzieńczy uścisk.
– Jest pan pewien?
– Absolutnie pewien. A bo co?
– Przeczyta pan w gazetach. Byli rodzeństwem.
I dodaje, jakby taki szczegół wykluczał miłość kazirodczą:
– On był inżynierem drogowym na emeryturze.
Читать дальше