Znów dostała spazmów. Z największym trudem wzięła się w garść.
Chcieli nas zabić, rozważała. Wysłali wilki, by nas rozszarpały na przełęczy.
Stawiliśmy jednak odpór i zabiliśmy wszystkie. Jeśli Staszek miał rację, jeśli widzieli nas oczyma zwierząt, wobec klęski postanowili zamordować nas osobiście. Dopadli jego. Z jakiegoś powodu nie odnaleźli mnie. Jest wielce prawdopodobnym, że nie zniechęci ich chwilowe niepowodzenie.
Spojrzała na ciało. Westchnęła ciężko i znowu załkała... I nagle błysnęła nadzieja. Przecież zabrano scalak. Gdyby tak udało się go odzyskać i dać Inie... Tylko gdzie szukać? Sama sobie nie poradzi. Musi odnaleźć Marka. W Bergen...
Pochyliła się i przeszukała kieszenie towarzysza. Ku swojemu zaskoczeniu natrafiła na sakiewkę ze złotem. Mordercy jej nie zrabowali. Zawahała się, ale zzuła Staszkowi buty. Ściągnęła mu polar. Sczyściła krew śniegiem.
- Przepraszam - powiedziała cicho, gładząc zimną, sztywną dłoń. - Myślę, że gdybyś żył, zrozumiałbyś i wybaczył...
Pogrzebanie ciała w zamarzniętej ziemi było niemożliwe. Nakryła je odkopanymi z zasp skalnymi odłamkami. Długo nosiła je zgrabiałymi z zimna rękami.
Wreszcie wbiła pomiędzy kamienie krzyż z dwu brzozowych gałęzi. Zmęczona dowlokła się do namiotu. Południe już minęło. Czuła jednak, że musi ruszać.
Natychmiast, zanim zapadnie noc, bo nocą tamci mogą wrócić. Zrzuciła śnieg z tropiku. Będzie musiała pozostawić większość wyposażenia. Zagryzała wargi, selekcjonując rzeczy. Świece, krzesiwo, śpiwory... Zapakowała plecak, przypięła do niego zrolowany namiot, zarzuciła na plecy. Sapnęła z wysiłku. Nie. Nie zdoła tego unieść. Za ciężkie. Jest tylko dziewczyną...
- Zrób tobogan - doradziła jej Estera. - Jak Fridtjöf Nansen.
- Kto? Co?
Zamiast odpowiedzi napłynął obraz lekkich sanek używanych w wyprawach polarnych. Hela wyciągnęła stelaż z plecaka. Narty Staszka w sam raz posłużyły za płozy. Kilka solidnych drewnianych dyli wycięła w lesie. Ponacinała zamki i ściągnęła łączenia zwilżonymi rzemieniami. Pocięła jedną skórę na pasy, połączyła, uzyskując długą linę. Zapakowała całe wyposażenie na sanki. Potem jeszcze na chwilę usiadła.
Wytrzymały ciężar. Obwiązała się w pasie uprzężą i przypiąwszy rakiety śnieżne, ruszyła pod górę. Wiedziała, że przed nią potwornie trudna i daleka droga. Wiedziała, że choć wiąże się to ze śmiertelnym niebezpieczeństwem, musi wrócić do Nidaros...
Pierwszy krok był najgorszy. Gdyby się nie udał, Hela musiałaby się przyznać do klęski. Kolejne stawiała już łatwiej. Na przełęczy raz jeszcze odwróciła się, by
spojrzeć na dolinę. Zmierzchało, ale nawet stąd widziała kopczyk kryjący ciało przyjaciela. Wiedziała, że przed nią ciężki marsz. Będzie szła przez wiele godzin. Musi oddalić się z tego miejsca. Dopiero gdy księżyc zajdzie, rozstawi namiot i zdrzemnie się kilka godzin...
- Chwileczkę. A gdzie, u licha, są kobiety?! Wszyscy przechodnie byli ewidentnie płci męskiej.
Pozamykali żony i córki w domach?
- Nie wolno. - Hans pokręcił głową.
- Jak to?
- Takie jest prawo Hanzy. W kantorze nie wolno przebywać kobietom. Jeśli która pracuje u kupca jako służąca, musi przed wieczorem opuścić dzielnicę.
Poczułem się nieco skołowany.
- To co, wszyscy jak mnisi złożyli śluby czystości?! Nie zakładają rodzin czy co?
- Ależ zakładają. - Uśmiechnął się. - Większość starszych kupców ma żony.
Tylko daleko stąd. To jest Bergen. Kantor - tłumaczył jak komuś nierozgarniętemu. -
Ludzie przybywają tu wiosną, by prowadzić interesy, jesienią wracają do swoich miast cieszyć się szczęściem rodzinnym przez całą zimę. Zostają tylko niezbędni do handlów zimowych i pilnowania towarów, który w magazynach leży. Albo tacy jak ja, co na przyuczenie poszli, a którzy i zimą są potrzebni.
Zakręciliśmy w wąski zaułek. Długo szliśmy wzdłuż drewnianych, obitych klepką ścian. Teren wznosił się lekko. Wreszcie dotarliśmy do muru oporowego i po schodach wspięliśmy się na skarpę. Wzdłuż ulicy biegł wysoki płot. Przy furtce stal strażnik.
- Tu przebiega granica kantoru? - domyśliłem się.
- Tak. Dalej miasta prawa obowiązują. I tylko dom wspólny jeszcze do nas należy, choć nie na ziemi Hanzy go postawiono.
- Aha.
Po drugiej stronie uliczki stała masa kiepsko skleconych chałup i lepianek. O
ile przed chwilą wędrowaliśmy przez krainę zamieszkiwaną wyłącznie przez mężczyzn, o tyle teraz znaleźliśmy się w miejscu urządzonym zupełnie na opak. Z
okien wyglądały prawie wyłącznie kobiety. Sądząc po roznegliżowanych strojach, wszystkie zajmowały się wiadomą profesją. Jakaś półnaga nastoletnia dziewczyna wyjrzała przez okno i puściła do mnie oko. Koniuszki piersi pomalowane miała na czerwono. Cóż, co kraj, to obyczaj. Widząc, że nie jestem zainteresowany „usługą", pokazała mi język i schowała się do wnętrza chałupy.
- Pewnie bez koszuli zimno jej się zrobiło - zażartowałem, szczelniej otulając się płaszczem.
- Lepiej tu nie chodzić, panie - ostrzegł mnie towarzysz. - Większość z nich brzydka choroba zżera...
- Masz rację.
Drobne ranki i pęcherze szpecące skórę prostytutek były tego aż nazbyt widocznym dowodem. Jakiż samobójca zaryzykowałby takie kontakty?
Spory budynek o grubych kamiennych murach wznosił się jeszcze kawałek wyżej. Weszliśmy przez niskie drzwi i skręciliśmy na lewo. W twarz buchnął mi dym, woń gotowanego jedzenia, gwar.
Weszliśmy do rozległej sali. Przez jej środek biegła długa sztaba sklepana z kilku żelaznych płaskowników. Pod nią umieszczono szeroką rynnę wyłożoną kamieniami. Sztaba obwieszona została łańcuchami, na których zaczepiono kociołki.
W rynnie poniżej płonęły niewielkie wiązki chrustu i grubsze polana. Pod ścianami znajdowały się długie stoły, podzielone barierkami na małe blaty robocze o szerokości jakichś pięćdziesięciu centymetrów. Nad nimi wisiały szafki, każda z wypalonym gmerkiem właściciela.
- To nasza wspólna kuchnia - powiedział chłopak. - W Tyska Bryggen nie wolno ognia palić, wszyscy tu gotują.
Spod blatu wydobył swój kociołek, z szafki wziął brzozowe pudełko z mąką i miskę. Poprosił, żebym wbił jajek, a sam pobiegł do stągwi z wodą w kącie. Zagniótł
klusek, w tym czasie woda w kociołku powoli się gotowała. Hans nawrzucał tam mięsa i dodał jakiegoś gnata oraz przyprawy. Stanąłem tak, aby nikomu nie przeszkadzać, i obserwowałem. Ludzie pracowali szybko, gadając i dowcipkując. Było trochę dzieciaków, przeważały nastolatki. Czeladnicy kupieccy? Uczniowie? Hans wymienił
grzeczności z kilkoma znajomymi.
Wydawało się, że wszystko zorganizowane jest niemal idealnie. Ale jak? Nie bardzo mi się chciało wierzyć w samoorganizację takiego tłumu. I wreszcie wyłapałem. Był tu mężczyzna, może osiemnastoletni, to on dokładał do ognia i co jakiś czas donosił w cebrzyku świeżą wodę. Najwyraźniej pilnował porządku.
Hans skończył gotować polewkę. Wrzucał do niej teraz kluski i mieszał
drewnianą łychą. Wreszcie, gdy zmiękły, zlał potrawę do dwojaków i nakrył
drewnianymi klepkami. Umył kociołek i miskę, zmiótł okruchy ze swojego blatu, schował pudło z mąką do szafki, skorupy jaj zgniótł w dłoni i wrzucił do skrzynki na stos podobnych. Zbierali je w jakimś celu? Może dadzą kurom...
- Masz wprawę - pochwaliłem.
Uśmiechnął się, widać nieczęsto słuchał komplementów. Wracaliśmy inną drogą, też wąskimi zaułkami. Dechy trzeszczały nam pod nogami, wiatr od morza szczęśliwie nie był w stanie wedrzeć się do tego labiryntu... Docierały do nas tylko pojedyncze, słabe już podmuchy. Szedłem zamyślony. Podobało mi się to miejsce.
Читать дальше