Andrzej Pilipiuk
OKO
JELENIA
DREWNIANA
TWIERDZA
Fabryka słów
Lublin 2008
Cykl Oko Jelenia :
1 Droga do Nidaros
2 Srebrna Łania z Visby
3 Drewniana twierdza
4 Pan Wilków
Bergen, 2 listopada 1559
Pokój nie był duży. Miał ze cztery metry długości i nie więcej niż dwa szerokości. Wsparty na grubych belkach sufit wisiał nisko. Łóżko wpuszczono w ścianę. Wystarczyło przesunąć boczną klapę, by poczuć się komfortowo. To znaczy jak nieboszczyk w trumnie...
Światło wpadało do wnętrza przez niewielkie okno oszklone gomółkami oprawionymi w drewno, a nie w ołów. Z posłania widziałem prymitywną umywalkę, miedziany czajnik na łańcuchu, pod nim stolik z misą wpuszczoną w blat. Na kołku wisiał płócienny ręcznik, a obok drzwi moja kurtka. Innego wyposażenia nie zauważyłem.
Dni były krótkie, jesienne. Niemal każdego ranka budził mnie plusk deszczu.
Wieczorem pod uderzeniami wiatru cały budynek drżał i skrzypiał. Lodowate podmuchy przebiegały przez cały pokój, okno było nieszczelne.
Przez pierwsze dni tylko leżałem. Każdy ruch powodował, że ciało oblewał zimy pot. Choroba straszliwie mnie osłabiła. Zauważyłem też jeszcze jedną niepokojącą rzecz - wydawało się, że nie mam na sobie ani grama tłuszczu. Suche węzły mięśni pod zwiotczałą i poszarzałą skórą. Może to nanotech potrzebował energii i aby ją pozyskać, wypalił zbędne tkanki? Z trudem mogłem utrzymać łyżkę w dłoni. Nogi i ręce nie bardzo chciały mnie słuchać.
Uszkodzenie mózgu? Wstrząs? Wylew? - dumałem w czasie długich godzin spędzanych na posłaniu. Hans wpadał kilkanaście razy na dzień. Przynosił jedzenie, podawał mi wodę. Parokrotnie zmieniał opatrunki na głowie i głośno wyrażał
zdumienie, że wszystko goi się jak na psie. Nie był zbyt rozmowny, zawsze spieszył się do jakichś obowiązków. Oceniłem jego wiek na dwanaście, może trzynaście lat. Kulał, lewą nogę miał odrobinę krótszą, ale mimo to poruszał się szybko i z pewną gracją.
Spod brązowej grzywki błyszczały zawadiacko niebieskie oczy. I tylko strasznie pokancerowane dłonie zdradzały, że wie już, czym jest ciężka praca.
Wreszcie pewnego dnia ocknąłem się w znacznie lepszej formie. Poruszyłem stopami, potem dłońmi. Nie czułem bólu ani mrowienia, a jedynie ten rodzaj zmęczenia, który często towarzyszy wstawaniu z łóżka. Jednak nie miałem odwagi, by po prostu wstać i przejść przez pokój. Wreszcie, czepiając się ściany, dotarłem do okna i szarpnąłem zasuwkę. Bergen... Tyle się o nim nasłuchałem podczas pobytu na północy. Siedziba jednego z trzech kantorów hanzeatyckich, miejsce, gdzie obraca się milionami, gdzie mocno bije puls życia. Spodziewałem się czegoś w rodzaju Gdańska.
Bogato zdobionych kamienic, może dachów krytych miedzianą blachą...
Pomiędzy domy wcinała się wąska uliczka. Miała nie więcej niż trzy metry szerokości. Jej długości nie zdołałem oszacować, wysokie budynki stały trochę krzywo, a nie byłem na tyle silny, by zaryzykować wychylenie się z okna. Domy zdawały się na siebie napierać, zahaczać dachami, sprawiając, że uliczka zmieniała się w mroczny drewniany tunel. Nawierzchnię zaułka także wyłożono drewnianymi dylami, zniszczonymi i rozbitymi przez buty oraz kopyta zwierząt.
Patrzyłem długo na ściany obite klepką mocowaną na zakładkę. Dachy pokryto gontem. Tu i ówdzie widniały niewielkie drzwiczki, sterczały belki zaopatrzone w prymitywne bloczki. Dźwigi? Chłonąłem obraz, starając się go uporządkować.
Jestem w porcie. Budynki bez okien to magazyny. Uliczka prawdopodobnie prowadzi na nabrzeże. Ulokowano mnie w pokoju na tyłach części mieszkalnej, w pomieszczeniu, które zapewne wykorzystywane jest tylko latem. Cóż, chorego należy izolować...
Wiatr ustał. Śnieg padał cicho i miękko, pokrywając tropik namiotu coraz grubszą warstwą. Staszek zadrżał z zimna. Świece, choć grube, nie dawały dużo ciepła, zresztą już dogasały. Korciło go, by zapalić jeszcze kilka, ale wiedział, że trzeba oszczędzać. I tak zużyli znacznie więcej, niż się spodziewał. Hela leżała półprzytomna, miała wysoką gorączkę. Chłopak zagryzł wargi.
Uświerknie mi tu, pomyślał. Musi się rozgrzać...
Narzucił na towarzyszkę swój śpiwór. Hm, a gdyby tak... Czytał kiedyś jakąś książkę o kowalach. Do przekuwania miękkiego żelaza używali ognia z kory brzozowej. Ona coś tam zawiera, nie pamiętał co, jakąś łatwo palną substancję. W
każdym razie grzeje jak diabli. A gdyby zamiast świec spalić trochę zwitków? Wzuł
buty i założył kurtkę.
Dotknął ramienia dziewczyny. Uchyliła powieki i popatrzyła na niego prawie zupełnie przytomnie.
- Wyjdę na zewnątrz, poszukam kory na opał - powiedział.
- Dobry pomysł - wymamrotała.
- Śpij spokojnie, nic ci nie grozi, a ja niedługo wrócę. W pobliżu nie widziałem brzóz, zejdę kawałek w dół doliny.
- Bądź ostrożny... - Przymknęła oczy.
Ostatnia świeca zaskwierczała i zgasła. Staszek wyszedł ostrożnie na zewnątrz namiotu, zawahał się. Z nieba sypał śnieg. Ciemność wydawała mu się obca i groźna.
Zimowy las dla mieszczucha był przerażający...
Zasypie ślady. Zabłądzę i zamarznę, przemknęła mu przez głowę trwożna myśl.
Zaraz jednak się opanował. Dość tego! Nie ma się czego bać. Namiot stoi pomiędzy czterema niewysokimi, ale rozłożystymi świerkami. To ostatnie drzewa tej części doliny. Trzeba iść wzdłuż zagajnika. Nawet w gęstej zadymce i po ciemku nie zgubi drogi. Las to tylko las. Wampiry i duchy nie istnieją. Ludzi nie było tu od miesięcy, może od lat.
Poszedł. Wszystkie mijane drzewa okazywały się iglaste. Szukał brzozy... Bał się przemoczyć buty, całe szczęście spory odcinek szedł pomiędzy drzewami. Na ściółce nie leżało wiele śniegu... Czuł liźnięcia mrozu na twarzy, ale nie obchodziło go to.
Wydelikatniałem, żyjąc w mieście, myślał. A przecież nasi przodkowie nie z takimi problemami borykali się co dzień. Jestem zdrowy i mam łeb na karku. Poradzę sobie, tak jak Marek. Zresztą nie ma innego wyjścia.
Po lewej otworzyła się rozległa przestrzeń wolna od drzew. Polana? Raczej górska łąka.
- Co za dzicz - mruknął. - Ani stogów siana, ani przytulnej bacówki, gdzie można siąść pod dachem i przeczekać złą pogodę przy ciepłym piecu. Herbaty „z prundem" też jeszcze w te strony nie dowieźli... - ironizował gorzko.
Wyobraził sobie drewniane ściany, ogień pełgający na kominku, kubek herbaty z odrobiną rumu, owcze skóry na oparciu drewnianej ławy. Żal złapał go za gardło, w oczach poczuł łzy.
A potem nagle wzbudził w sobie nowe siły. Otrząsnął się.
Dość tego mazgajstwa, rozkazał sobie. Za pięć lat wybudujemy z Helą własną bacówkę. Będzie herbata, kominek i skóry. Rum sprowadzimy z Karaibów. Albo sam zrobię coś podobnego w smaku.
Wreszcie w ciemności zamajaczyły białe pnie. Brzozy. Wpiły się korzeniami między kamienie. Dobył noża i zaczął ciąć głęboko korę. W dotyku wydała mu się wilgotna. Zapali się czy nie? Może trzeba by najpierw rozniecić ogień i wysuszyć?
Pomyśli o tym, jak wróci.
Martwiło go, że Hela została w namiocie sama. Z drugiej strony dziewczyna ma szablę i czekanik, jest grubo nakryta, więc nie zmarznie. Śnieg też trochę chroni wnętrze przed mrozem. Poradzi sobie przez tę godzinę czy dwie, zanim on wróci...
Zresztą zadymka już ustawała.
Читать дальше