Motto:
Rozdziel materię suchą od mokrej. Rozdziel to, co znajdziesz na
górze od tego co na dole. Rozdziel to, co pochodzi ze wschodu
od tego, co narodziło się na zachodzie. A gdy tego dokonasz
posiądziesz tajemnicę wody, która nie moczy rąk, a postępując tak
dalej cierpliwie, dokonasz wielkiego dzieła.
Anonimowy tekst alchemiczny
Złota polska jesień… Mała kawalerka w starej, stuletniej kamienicy. Trzydzieści cztery metry kwadratowe, dwa pokoiki, parkiet pamiętający jeszcze monarchię austro-węgierską. Sztukateria, a raczej jej resztki, na suficie. Mosiężne klamki. Drzwi pomalowano w przeszłości kilka razy olejną farbą, ale udało się je odskrobać. Niewielkie mieszkanko, w sam raz dla młodej dziewczyny.
Stuletnią walizkę – wołowa skóra na palisandrowym szkielecie – wrzuciła na pawlacz. Nad drzwiami zawiesiła srebrny krzyżyk przywieziony z Aksum. Stolik, po poprzednich właścicielach, nakryła koronkową, XIX-wieczną serwetą. Z antykwariatu przydźwigała mosiężny samowar, wyprodukowany w syberyjskim mieście Tuła, pochodzący z tego samego okresu co serweta. Umieściła go na szerokim parapecie. Na ścianie skrzyżowała wydobyte ze skrytki szable. Przeleżały w ziemi pół wieku, zawinięte w nasączone parafiną szmaty. Jednak, podobnie jak ciężki, rosyjski nagan, zniosły tę próbę zaskakująco dobrze. Rewolwer został na wszelki wypadek przestrzelany, a teraz leży na swoim miejscu, w torebce. Ciemnozielone zasłonki i wąskie łóżko z twardym materacem dopełniły wystroju wnętrza. Skórę renifera, grubą jak mech, przywiozła z Warszawy.
Lustro w wąskiej, drewnianej ramie odbija obraz dziewczyny leżącej na skórze. Spoczywa na brzuchu, machając niefrasobliwie stopami. Przegląda w zadumie repertuary teatrów. Nazwiska wykonawców niewiele jej mówią. Ale przecież ma mnóstwo czasu, by nadrobić zaległości… Pod łóżkiem stoi wieża grundiga i dwie kolumny. Głos Fiodora Szalapina, odtworzony ze starej płyty, oczyszczono komputerowo z szumów i trzasków. Ech, carska Rosja. Tam były teatry…
* * *
Kolumna pojazdów wojskowych nie jest przesadnie długa. Z przodu gazik, za nim dwa transportery opancerzone. Teren w zasadzie bezpieczny. Nudny, rutynowy patrol. Polski batalion KFOR przybył tu rozdzielać walczące strony i dopilnować wynegocjowanych warunków przerwania ognia. Nieoficjalnie polscy żołnierze mieli pilnować, by zwycięscy Albańczycy nie wyrżnęli do reszty pokonanych Serbów. Jednak gdy wojskowi przybyli w te strony, zobaczyli iż haniebnie się spóźnili. Teren, którego mieli pilnować, okazał się zupełnie jednolity etnicznie. Tylko dziesiątki zwłok w masowych grobach świadczą, że kiedyś było inaczej… Ustalenie sprawców w zasadzie nie powinno być trudne. Szkoda tylko, że świadkowie nie żyją…
Kapitan Gołębiowski, siedząc w jeepie, wodził wzrokiem po okolicy. Ostry podjazd i przełęcz. W dolinie leżała wioska.
– Coś się dzieje – rzucił w interkom.
Pojazdy przyspieszyły. Na pagórku koło wsi zebrali się chyba wszyscy mieszkańcy osady. Otaczali kręgiem kogoś. Gołębiowski chwycił lornetkę i zlustrował zbiegowisko.
– Malinowski, ubezpieczenie – wydał rozkaz.
– Tak jest – potwierdził porucznik. – Przestępstwo w toku. Interweniujemy – podał instrukcje. – Zaraz zarżną tam jakąś dziewczynkę. Rawicz!
– Tak jest.
– Wkraczamy.
Pojazdy zatrzymały się na pylistej, wiejskiej drodze, wzniecając tumany kurzu.
– Kompania, naprzód – Gołębiowski wydał polecenie. – I nie żałować kolb.
Wrogi tłum rozstąpił się niechętnie. Malinowski oparł dłonie na uchwytach karabinu. W razie czego gotów był natychmiast pokryć zbiegowisko ogniem. Tylko kilku pasterzy uzbrojonych w kije usiłowało zatrzymać Polaków. Poszły w ruch kolby. Gołębiowski oparł kałasznikowa o biodro i wypruł krótką serię w niebo.
Więcej nikt nie próbował stanąć im na drodze. Czterech groźnie wyglądających typów nadal szarpało drobną blondyneczkę. Jeden najwyraźniej szykował się, by udusić ją kawałkiem łańcucha krowiaka… Rawicz odepchnął starego mężczyznę. Coś błysnęło, upadając na ziemię. Gruba, srebrna moneta? Kapitan złapał za ramię omdlewającą dziewczynkę.
Tubylcy otaczali ich zwartą masą. Rawicz pociągnął serią po ziemi. Pociski zatańczyły centymetry od butów i bosych stóp wieśniaków. Rykoszety zagwizdały im między nogami. Nie poruszyli się ani o krok.
– Rozejść się! – huknął kapitan po albańsku.
Nikt nie zareagował. Jeden z transporterów zawył silnikiem i wjechał wprost w tłum.
– Spalimy wieś – odezwał się Malinowski przez megafon.
Porucznik uchodził w batalionie za niezłego świra. Teraz jego szaleństwo mogło się wreszcie przydać… Znowu nikt się nie poruszył. Spokojnie przeładował rosyjski granatnik i posłał pocisk w stronę najbliższej chałupy. Wybuch zmiótł całą ścianę. Pasterze rozstąpili się powoli i niechętnie. Transporter podjechał do grupy. Kapitan wniósł nieprzytomną dziewczynkę do środka, za nim wskoczyli żołnierze. Kolumna ruszyła. Malinowski, siedząc na dachu, lustrował teren. Wieśniacy stali, milcząc wrogo. Wreszcie, widząc że łup wymknął się definitywnie, upuścili na ziemię ściskane w dłoniach kamienie.
– Zasrani mordercy – parsknął kapitan.
W ciasnym wnętrzu pojazdu ciężko było znaleźć choćby odrobinę miejsca. Położył dziewczynę na ławce. Obmacał pospiesznie jej ramiona i żebra, szukając złamań kości lub ran. Ktoś podał mu nóż szturmowy. Rozciął ostrożnie sznur krępujący jej dłonie w nadgarstkach. Wiązali naprawdę mocno, bydlaki, skóra była przecięta w kilku miejscach. Zadrapanie na czole, krwawiące stłuczenie od kamienia na skroni…
Wyglądało na to, że zdrowo ją sponiewierali, ale nie odniosła poważniejszych obrażeń. Rawicz podał mu gąbkę namoczoną w wodzie. Kapitan ostrożnie spróbował zmyć krew. Dziewczynka otworzyła oczy. W jednej chwili wróciła jej świadomość. Odetchnęła z ulgą.
– Kurde, ale księżniczka – mruknął któryś z żołnierzy.
Kapitan dopiero teraz mógł spojrzeć, kogo uratowali.
Miała może szesnaście lat. Piękne blond włosy, posklejane potem i krwią, opadały jej falą na ramiona. Cudownie niebieskie oczy połyskiwały pod grubymi brwiami, tyko o ton ciemniejszymi niż grzywka. Delikatne wargi były rozbite, dłonie pokryte siniakami i zadrapaniami. Podarta bluzka odsłaniała drobne, dziewczęce piersi. Ponad nimi zielonym tuszem wytatuowano herb oraz jakiś napis. Kapitan okrył ją delikatnie, zdjętym z półki kocem przeciwwstrząsowym. Mrugnęła kilka razy.
– Dziękuję za ratunek – odezwała się cicho po angielsku.
Uśmiechnęła się do nich wszystkich. Żołnierze byli zdumieni ciepłą barwą melodyjnego głosu dziewczyny. Spróbowała usiąść, ale kapitan popchnął ją łagodnie na posłanie.
– Jak się nazywasz? – zapytał.
Na sekundę jakby się zawahała.
– Monika Stiepankovic.
– Musisz odpocząć – rzekł. – Zabieramy cię na razie do bazy, tam będziesz bezpieczna.
– Na tej ziemi, kapitanie, nigdy nie będę bezpieczna – w głosie dziewczyny dało się wyczuć smutek i rezygnację.
Zamknęła oczy. Okrył ją dokładniej kocem. Spojrzał na swoich żołnierzy.
– Dziękuję wam – powiedział poważnie. – Może nie była to akcja bojowa, za którą dają ordery, ale uratowaliśmy cielaczka…
Читать дальше