Zeszliśmy po pierońsko wąskich schodkach. Hans zatrzymał się i spojrzał na mnie z troską, niepewny, czy dam sobie radę. Uspokoiłem go gestem. Czułem lekkie osłabienie i zawroty głowy, ale jednocześnie wszystkie dolegliwości trapiące mnie przez ostatnie dni ustąpiły. Nie powiem, spodobał mi się ten nanotech...
Znaleźliśmy się w wąskim korytarzyku. Przez uchylone drzwi zobaczyłem izbę podobną do tej, w której leżałem. Cztery identyczne łóżka wpuszczone w ścianę i zabezpieczone przesuwanymi drewnianymi klapami. Tu jednak mieszkało chyba kilka osób, na kołkach wbitych w ściany wisiały ubrania, u powały ktoś zaczepił latarenkę ze świecą.
- Nasz pokój, czeladzi znaczy - wyjaśnił chłopak. - Spać tu teraz będziecie. A tutaj nasz pryncypał mieszka.
Zapukał do drzwi.
- Wejść! - rozległo się ze środka.
Spodziewałem się starszego mężczyzny, tymczasem ujrzałem człowieka mniej więcej w moim wieku. Był niższy, ale szerszy w barach. Twarz miał zupełnie przeciętną. Licha broda ledwo zakrywała policzki.
- Ach, żyjecie. - Uśmiechnął się. - I widzę, nawet już na nogach... Edward Wacht. - Uścisnął moją dłoń.
- Marek Oberech. Mark, Markus, mówcie, jak wam wygodniej.
- Pan Kowalik przepowiedział, że się wyliżecie. Nie bardzo chciało mi się wierzyć. Widziałem w życiu wiele ran i mniemałem, że raczej trumnę trza szykować, ale jak widać, miał rację. Cieszy mnie to niepomiernie. Spocznijcie, proszę.
Usiadłem na krześle. Spore okno wychodziło chyba na port. Zlustrowałem pospiesznym spojrzeniem cały pokoik. Zamiast parapetu nachylony lekko pulpit do pisania. Obok w przegródkach spoczywały zwoje, zwitki i karty papierów oraz pergaminów. Biuro? Coś w tym stylu... W jednym kącie umieszczono stół, nad nim zatknięte za kij stały drewniane i cynowe talerze. Przed pulpitem postawiono ciężki drewniany fotel, pod ścianami kilka krzeseł. Była i umywalka, podobna do tej, którą już widziałem.
- Chciałem podziękować za opiekę i gościnę.
- Biblia nakazuje wspomóc bliźniego w potrzebie, a z panem Hansavritsonem przyjaźń długoletnia mnie łączy, więc rad byłem, mogąc mu się przysłużyć. Teraz sprawy najważniejsze... - Podszedł do skrzyni w rogu pomieszczenia. Otworzył ją i chwilę grzebał, aż wyciągnął worek.
- Wasze rzeczy przyniesione z pokładu „Srebrnej Łani" - wyjaśnił. - Jest i sakiewka oraz ten dziwny przyrząd, czasomierz, jak mniemam?
Trzymał w dłoni zegarek wykonany przez Feliksa.
- Tak, czasomierz - potwierdziłem. - Pamiątka po towarzyszu, który zmarł w Nidaros.
- Zdumiewający zaiste. Jest tu jeszcze jedna rzecz, której lepiej ludziom na oczy nie pokazujcie, bo może ferment wywołać... - Wyjął woreczek.
Zajrzałem do środka. Różaniec, znak rozpoznawczy Bractwa Świętego Olafa, pamiątka po księdzu Jonie...
- Jestem luteraninem - wyjaśnił - ale nie obawiajcie się. Choć uważam, że w błędzie trwacie...
- Tu, w Bergen...
- Jesteście w dzielnicy Tyska Bryggen, na terenie kantoru Hanzy. Prawa wymyślone przez władców Danii tu nie obowiązują. Jeśli chcecie iść do kościoła, Hans wskaże wam świątynię, gdzie katolicy swoje msze odprawiają. Spraw jeszcze kilka pozostało. Ta sakiewka jest dla was od kapitana Petera. - Podał mi skórzany mieszek.
- Mniemam, że chcieliście gdzieś dalej płynąć, jednak los sprawił, iż port jest już zamknięty.
- Jakie są możliwości opuszczenia Bergen lądem?
- Konno przez góry szlakiem na wschód. Droga to jednak ciężka bardzo, zimą zwłaszcza, wy za słabiście jeszcze. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli do wiosny u mnie w gościnie zostaniecie.
No cóż, pomyślałem. To chyba nie jest złe wyjście. Odnajdę Alchemika, a wiosną pomyślę, jak szukać Hansavritsona.
- Nie chciałbym darmo waszego chleba jeść. Jeśli pomóc w czym mogę...
Pracy zimą wiele nie ma. Magazyn uporządkujemy, księgi muszę sprawdzić i tyle. Aż do wiosennych Igr Bergeńskich spokój i cisza. Może Saami przyjdą ze skórami, to trochę ruchu będzie, a może się w tym roku nie pojawią. Trudno orzec.
- Saami?
- To dziki lud. W górach żyją i lasach daleko na północy.
- Lapończycy - odgadłem.
- Tak też ich czasem zowią. Pomożecie zatem przy magazynie, a z Hansem do kuchni chodzić będziecie, bo on w nodze słaby i pomoc mu się przyda.
- Widziałem, że kuleje.
- Medycy oglądali, twierdzą, że nic się zrobić nie da. Ot, dwu cali brakuje...
- Spróbuję coś z tym zrobić.
- Jesteście medykiem? - zainteresował się.
- Trochę z medycyną do czynienia miałem. Jednak co innego chodzi mi po głowie.
- Niech tak będzie. Tu obok posłanie wasze przenieść każę, zima idzie, tam pod dachem latem tylko wytrzymać można. Wybaczcie, do pracy wracać mi trzeba... -
Wskazał gestem księgi rachunkowe leżące na stoliku.
Wyszedłem z pokoju. W korytarzyku zerknąłem jeszcze raz do worka.
Spoczywał w nim jakiś tubus z dokumentami. Nie oddałem go panu Edwardowi, bo na metalowej zatyczce zauważyłem misternie grawerowany wizerunek łasicy... Coś mi mówiło, że to wiadomość przeznaczona tylko dla mnie. Ale skąd się wzięła? Łasica
musiała podrzucić ją, kiedy leżałem nieprzytomny, albo raczej zanim wsiadłem na statek. Podszedłem do okienka na końcu korytarza i rozwinąłem wiotki listek przezroczystej folii. Zdumiałem się treścią. Wiadomość nie była przeznaczona dla mnie, trzymałem w ręce ułaskawienie dla Alchemika.
Hans mościł mi posłanie w pomieszczeniu obok.
- Jak mogę wyjść na zewnątrz? - zapytałem.
- Po schodkach na parter, przez magazynek i kantor. Płaszcz weźcie, panie, słabiście jeszcze po chorobie, a od morza wieje.
Podał mi złachaną tkaninę.
Zarzuciłem pelerynę na ramiona, znalazłem sprzączkę i zapiąłem pod brodą.
Podreptałem po wąskich, przypominających drabinę schodach. Przeszedłem niewielkie pomieszczenie i pchnąłem ciężkie drzwi.
Wiatr wyrwał mi klamkę z ręki. Morska bryza uderzyła w twarz i oszołomiła.
Przed sobą miałem nabrzeże oraz rozległą zatokę. Oddychałem pełną piersią, czując, jak wracają mi siły. Zamknąłem drzwi i oparty o nie plecami chłonąłem widok cumujących wzdłuż pomostów okrętów... Teraz dopiero zrozumiałem, że po raz kolejny wywinąłem się kostusze. Będę żył.
Maksym Omelajnowicz uderzył konika piętami w boki. Szkapa popatrzyła na niego z wyrzutem, ale przyspieszyła. Ledwo widoczna ścieżka wiła się po zboczach góry Fløyen. Kozak z odrazą oglądał szare granitowe skały, liche drzewka czepiające się korzeniami szczelin między kamieniami.
- Kraina plugawa, jałowa i skalista niczym bisurmański Krym - powiedział do szkapy. - Szczęściem długo miejsca tu nie zagrzejemy. Aby do wiosny jakoś przebiedować, a potem, jak Bóg da, do dom wracamy.
Stąd, z góry, Bergen widać było jak na dłoni. Trzecią godzinę Kozak błąkał się po zboczach, szukając odpowiedniego miejsca na wykopanie ziemianki. Trafił już na trzy lub cztery, ale przeczucie podpowiadało mu, że nie należy zadowalać się byle czym. Notował w pamięci, gdzie rośnie dobra trawa. W kilku miejscach zeskoczył z konia, by przeżuć łodyżkę lub dwie ziela. Rośliny w tych stronach były inne niż na Ukrainie, ale znalazł co trzeba. Dróżka, którą obecnie podążał, spodobała mu się już na pierwszy rzut oka. W miarę szeroka, co świadczyło, że kiedyś jeżdżono tu furką, lecz jednocześnie zarośnięta.
- Prrr... - osadził klaczkę.
Na szerokiej półce skalnej ktoś kiedyś mieszkał. Maksym zeskoczył z siodła.
Maluśki domek wzniesiono z kamiennych ciosów spojonych gliną. Dach zapadał się do wnętrza. Stare, rozeschnięte drzwi wisiały na sparciałych zawiasach. Obok chaty ział otwór groty zabezpieczony resztkami palisady.
Читать дальше