- Aha...
Odłożyłem nieudaną „robótkę" i zacząłem od początku. Hans, widząc nieudolność moich prób, podpowiedział mi parę razy. Dziwny dzieciak -
oczekiwałbym raczej, że będzie puszył się jak paw i robił łaskę, lecz on po prostu życzliwie instruował.
Lepszy byłby z niego belfer niż z ciebie, zarechotał mój diabeł stróż. Za dużo w tobie pychy.
Co gorsza, diabeł jak zwykle miał rację. Lubiłem umieć. Lubiłem górować nad otoczeniem. Lubiłem pokazać uczniom, że jestem od nich mądrzejszy. Słabość...
Dopiero teraz zrozumiałem, że to jak grzech.
Muszę wzbudzić w sobie więcej pokory, pomyślałem.
Diabeł nic nie odpowiedział, ale siedząc obok, śmiał się w kułak.
- Pokaż mi jeszcze raz - poprosiłem chłopaka.
Pokazał. Siedzieliśmy, plotąc, to znaczy on plótł, a ja knociłem.
- Jesteście, panie, uczony - zagadnął z uśmiechem Hans.
- Skąd to przypuszczenie? - Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Po rękach poznałem. Wyście, panie, niewiele w życiu pracowali dłońmi, a to znaczy, że musieliście pracować głową.
Mało nie parsknąłem śmiechem. A to mędrek, ludzi po dłoniach ocenia...
- Przyjmijmy, że jestem uczonym - stwierdziłem ostrożnie. - Co z tego?
Spoważniał.
- Potrzebuję kogoś, kto będzie mnie uczył. Chcę zostać kupcem. Pan Edward wieczory woli spędzać nad kuflem piwa. Dał mi książki i kazał czytać, a ja nie rozumiem... Powiedział, że was namówi, żebyście pomogli.
- Tak. Rozmawiał ze mną w tej sprawie. Skoro chcesz się uczyć, pomogę ci.
Pokaż...
- Najpierw targu dobijmy.
- Targu?
- Zapłacić wam nie mogę, a przecież jakoś muszę, tedy dogadajmy się, czego w zamian oczekujecie.
- Gdy zostaniesz kupcem - rzekłem po namyśle - chcę mieć miejsce na twoim statku. Gdziekolwiek płynąć będziesz, jeśli zażądam, zabierzesz mnie ze sobą. Jeśli po drodze zechcę wysiąść, zawiniesz dla mnie do mijanego portu. I żywić będziesz mnie w drodze.
- Na wszystkich moich statkach będzie dla was kajuta - zapewnił uroczyście.
- Na wszystkich...
- Bo ja chcę mieć całą flotę.
Ależ ambitna bestia! W cerowanych portkach łazi, a w planach ma własną firmę. Chociaż... kto wie? Młody, twardy, ambitny, w głowie ma dobrze poukładane.
Może rzeczywiście za kilkanaście lat czegoś się w życiu dorobi? Poszliśmy do naszego pokoju.
- Podaj książkę - poleciłem. - Zaraz poznamy jej sekrety.
Spod swojej poduszki wyciągnął opasły buch oprawiony w wytłuszczoną, poprzecieraną skórę. Przekartkowałem. Tabele miar i wag używanych w poszczególnych miastach, spis praw różnych portów, wysokość ceł, przykładowe ceny.
Do licha, wyglądało to niemal jak skrypt akademicki!
- Dobrze, zaczniemy od początku - powiedziałem. - Znasz tabliczkę mnożenia?
- Jaką tabliczkę, panie? Bo mnożyć trochę się nauczyłem...
Hm, no tak. A czego się spodziewałem? A może inaczej to nazywają?
- Daj jakiś papier.
Przyniósł łupkową tabliczkę i rysik. Naturalnie papier jest zbyt drogi, by go marnować... Wypisałem mu po kolei od 1 x 1 do 10 x 10.
- Musisz opanować to wszystko. Zapamiętać raz na cale życie - wyjaśniłem. - To podstawa obliczeń. Potem przejdziemy do trudniejszych zadań.
Usiadł pod oknem i korzystając z resztek dziennego światła, od razu zaczął
uczyć się na pamięć. Ja tymczasem wertowałem księgę. Zasady przeliczania jednych miar na inne, kursy walut, przepisy podatkowe miast. Mętne to było jak cholera.
Mniej więcej godzinę później zameldował, że już się nauczył. Przepytałem go. Pomylił
się tylko trzy razy. Byłem niewąsko zaskoczony. Zastanawiałem się, dlaczego poszło mu tak szybko. Czy umiał tak dobrze mnożyć już wcześniej, czy to wynik kolejnej różnicy kulturowej. Być może dla tych ludzi opanowanie pamięciowe materiału było naturalne... łatwiejsze niż dla dzieciaka, który rozprasza swoją uwagę pomiędzy komputer, telewizor, zabawy i naukę?
Pewnie z powodu braku dostępu do taniego papieru i długopisów musieli bardziej polegać na swojej pamięci.
Wytłumaczyłem, jak się mnoży pod kreską. Sądząc z jego zdziwienia, nie znali tu tego. Posiłkując się tabelami, wymyśliłem kilka zadań. Ot, takich prostych. Kupić czterysta łasztów pszenicy w Gdańsku, przerzucić do Antwerpii i sprzedać. A potem obliczyć zysk z uwzględnieniem ceł. Przeliczał polskie talary na holenderskie dukaty.
Ja starałem się rachować w pamięci. Później poproszę pana Edwarda o drugą tabliczkę. Muszę nadrobić zaległości w stosunku do własnego ucznia.
Po obiedzie postanowiłem zabrać się wreszcie do problemów zdrowotnych Hansa. Przeszliśmy do drewutni umieszczonej na samym końcu ciągu magazynów.
- Pokaż mi nogi - poleciłem.
Ściągnął spodnie. Pod spodem miał coś w rodzaju majtek. Popatrzyłem na jego nogi. Od razu zrozumiałem, że chodzi o lewą.
- Sądząc po bliznach, otwarte złamanie kości piszczelowej - mruknąłem.
Zrobił głupią minę - chyba użyłem zbyt fachowej terminologii.
- Kawałek kości wyszedł przodem, a drugi tyłem - wyjaśnił. - Medyk mi to złożył i obwiązał w łubki, ale noga rosnąć już nie bardzo chciała. I palce u stopy gorzej się ruszają od tamtej pory... Z roku na rok większa jest różnica i chodzić coraz trudniej.
Obmacałem miejsce złamania. Pod skórą wyczułem gruby blok kostny. Coś tam chyba zwyrodniało.
- Nic tu nie zdziałam - powiedziałem.
- Szkoda. - Posmutniał.
Spojrzałem na jego sylwetkę.
- Biodra cię nie bolą?
- Czasem prawe... I plecy w krzyżach.
Próbował chodzić na krótszej nodze. Różnica rzędu trzech centymetrów spowodowała przekrzywianie się miednicy, a co za tym idzie, nadmierne obciążenie stawu zdrowej nogi i kręgosłupa...
- Można coś na to poradzić - powiedziałem. - Ciała nie poprawimy, można jednak uzyskać pewne efekty i wyeliminować ryzyko dalszych powikłań.
- Boli, bo krzywo chodzę - przełożył sobie moją wypowiedź na bardziej zrozumiały język.
Wybrałem odpowiednio grubą dechę, odrysowałem jego stopę, a potem zabrałem się do roboty. Wyciosałem podkładkę. Kazałem mu stanąć na niej i ponownie oceniłem sylwetkę. Talerze miednicy były chyba równo.
- Przybić do podeszwy? - zrozumiał, o co mi chodzi.
- Tak. W ten sposób dodamy nodze brakującej długości.
Znalazł się młotek i długie, cienkie gwoździe. Przytwierdził kopyto do trzewika i wzuł but.
- Naprzód! - poleciłem.
Przeszedł kilka kroków, a potem uniósł głowę. Nigdy do tej pory nie widziałem jego twarzy rozjaśnionej takim uśmiechem.
- Ciężkie trochę... - zauważył.
- Można nieco podłutować. Wytnij ze środka drewno, tylko zostaw dość grube ścianki, żeby nie połamało się pod twoim ciężarem. Teraz wiesz, o co chodzi. Dalej musisz eksperymentować sam.
- Poradzę sobie, panie.
- Cały czas rośniesz, za rok to już nie wystarczy. Trzeba będzie sprawdzić, jaka jest różnica, i wykonać nowy but - wyjaśniłem.
- Dziękuję.
- Opiekowałeś się mną w chorobie, to skromna odpłata. - Wzruszyłem ramionami. - Żałuję, że nie umiem ci nogi naprawić...
W moich czasach to pewnie byłby stosunkowo prosty zabieg, myślałem, wspinając się po wąskich schodkach. Ale coś udało się jednak zrobić... Może ci ludzie za mało szukają, a może to ta cholerna protestancka doktryna, w myśl której jak się komuś nie wiedzie w życiu, to znaczy, że utracił łaskę Pana...
Siadłem sobie na zydlu. Otworzyłem drzwi, by wpuścić do pomieszczenia więcej światła. Patrzyłem na zatokę Vågen i górę po jej drugiej stronie. Wyraźnie widać było małe domki oblepiające zbocze. Pomiędzy obiema częściami miasta sunęło kilka łódek. Po niebie wiatr gnał kłaczkowate chmurki. Widok tchnął niezwykłym spokojem. To nie jest mój świat. Swój utraciłem i nie wrócę tam nigdy...
Читать дальше