- Transport na wybrzeże jest kosztowny. A potem jeszcze trzeba przewieźć ją tutaj i przekuć. To dobry interes, gdyby mieć setki ludzi, flotę, można w tamtą stronę zawieźć drewno bukowe albo węgiel, przetopić na miejscu i wrócić już z metalem...
Ale skoro nikt tego nie robi, pewnie się nie opłaca. Nie wiem, gdzie można popłynąć, by szybko dobić się fortuny.
- Może nie ma takich miejsc? - zauważyłem. - Może to wszystko mrzonki?
- Gdzieś są ludy, które nie znają wartości kruszcu czy pereł. Trzeba tylko się tam dostać. Może mądre księgi ukrywają tajemnice takich krain, ale sądzę, że raczej samemu trzeba szukać - dodał jakby do siebie.
- Czemu tak myślisz?
- Bo jak jeden to w księdze opisał, to i inni przeczytać mogą. I skarby rozdrapią.
Tu trzeba własnej drogi szukać...
- Za horyzont... - powtórzyłem.
- Dobry okręt to podstawa. Nie będzie potrzeba dużego. Znacie, panie,
„Srebrną Łanię".
- Znam.
- Płynęliście na jej pokładzie. Jest węższa niż statki kupieckie, jest szybka.
Bierze mniej towaru, ale w pierwszych wyprawach chodzi o to, by szlak przetrzeć.
Zresztą zboża nie będziemy tam wozić. Za daleko. Chyba żeby dobrą cenę dali. Tak dumam, „Łania" nawet za duża jest. Widzieliście panie „Jaskółkę" z Bremy?
- Nie.
- To statek Heinricha Sudermanna. Niezwykle szybka i zwrotna. Kilka razy piraci się na niego zasadzali i zawsze im uciekł. W dodatku trzech łudzi zaledwie wystarczy, by prowadzić ją po morzu.
- Da radę przebyć Atlantyk?
- Co?
- Ocean, który widzisz za oknem, nazywa się Atlantycki.
- To słyszałem. My mówimy po prostu ocean, bo innego tu nie ma - zaśmiał się z własnego żartu. - Sudermann pływał „Jaskółką" na Islandię i Hebrydy. Zatem i do Nowego Świata da się dotrzeć. Tylko pewnie nie użyczy...
- Pewnie nie - zgodziłem się.
- Hanza kiedyś miała swój fundusz, pożyczała pieniądze na niski procent dla tych, którzy dopiero zaczynali handel. Tylko potem kupcy się zmówili, żeby konkurencja była mniejsza, przestali pożyczać i przeszkody różne robią tym, którzy chcą wejść w interesy.
Kolejna grupa zawodowa, która umyśliła sobie, że najlepiej przekształcić się w zamkniętą korporację...
- Coś się zepsuło.
- Nie jesteśmy już tymi ludźmi, co kiedyś. Słyszałem, jak pan Edward rozmawiał z Peterem Hansavritsonem. On mówił, że Hanza przegrywa. Przegrywa
dzień po dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku. A przegrywa dlatego, że odeszła od dawnych zasad. Od braterstwa, od prawa, że za jednym skrzywdzonym staną murem wszyscy. Ludzie spostrzegli, że nie szanujemy się wzajemnie, i sami przestali nas szanować. Czy mam rację?
- Tak sądzę. Choć mogą być jeszcze i inne powody. Może to wrogowie są dziś silniejsi i lepiej zorganizowani niż dawniej?
- Anglia zamyka przed nami wiele portów. - Skinął głową. - Francja i Hiszpania dopuszczają na swe wody tylko Flamandów. My za to próbujemy blokować im dostęp do Bałtyku. Co też jest złe... Lepiej byłoby przyjaźnić się i wspólnie handlować na wszystkich wodach, tylko że ciasno by się zrobiło, bo towaru jedynie określoną ilość sprzedasz.
- Po prostu trzeba wymyślać nowe towary. - Wzruszyłem ramionami.
- Dlatego i myślę, żeby mieć rzeczy, których nie mają inni - ucieszył się, że mimowolnie wróciłem do poprzedniego wątku, zarazem potwierdzając jego przemyślenia. - Nowe zioła, by leczyć i mięso przyprawiać... Jak myślisz, panie, rosną takie w Nowym Świecie?
- Z pewnością. Wanilia na przykład - zapaliłem się.
- Cudny korzeń. - Kiwnął głową. - To tam rośnie?
- A skąd ty znasz wanilię?! - zdumiałem się.
- Pan Edward kiedyś pokazywał mi kawałek.
- Trzeba tylko zaplanować, jak dotrzeć do źródła tych wspaniałości...
- Trza będzie.
Spodobała mi się jego zacięta mina.
Do kuchni tego dnia poszedł Klaus. Ja przespacerowałem się po nabrzeżu, spróbowałem kawałek przebiec. Wyglądało na to, że organizm odzyskał dawną sprawność. Wróciłem w porze obiadu. Dom stał cichy i pusty. W głównych pomieszczeniach od frontu nie zastałem nikogo.
- Hej! - krzyknąłem.
- Tutaj! - usłyszałem głos gospodarza dobiegający z tylnych pokoików.
Wszedłem i natychmiast zrozumiałem, że stało się coś złego. Hans leżał na podłodze wyciągnięty na sienniku. Twarz dziwnie mu poszarzała. Patrzyłem na krwawą plamę znaczącą posłanie. Smród kału wykręcał nos na drugą stronę. Krwotok
z kiszki stolcowej? Spokojnie... Gorączka krwotoczna? Zrobiło mi się zimno ze strachu. Poczułem pot na skroniach. Nie, dość tego. To przecież nie ebola!
- Niech to licho, dopadło go - mruknął pan Edward.
- Dopadło? - zapytałem.
- Przywlekli zarazę do Bergen jeszcze w lecie. Tli się od tego czasu i coraz kogoś trafia. Źle się poczuł, upadł w magazynie na dole i prawie od razu czucie stracił.
Tuśmy go z Klausem przynieśli. Już po nim...
Zdusiłem przekleństwo. Co to może być? Cholera? Raczej czerwonka albo coś podobnego. Co mogę zrobić bez antybiotyków czy sulfonamidów? Moment. Ścisnąłem skronie dłońmi. Odwodnienie. On się odwodni i to go zabije. Trzeba uzupełniać ubytek płynów i elektrolitów. Przegotowana woda, albo lepiej roztwór soli fizjologicznej...
- Spróbuję go ratować - powiedziałem.
- Znacie się na tym? - Łypnął podejrzliwie.
- Trochę. Będę potrzebował soli.
- Tego akurat nam nie brakuje.
Zawahałem się chwilę. Przypomniałem sobie smak tego gówna, którym posypywali potrawy. Nieczyszczona, warzona z wody morskiej.
- Ta jest na nic. - Pokręciłem głową. - Potrzebuję czystej soli. Kamiennej, warzonej i oczyszczonej.
- Fiu, fiu! - gwizdnął.
- Proszę przejść się do mydlarza - poradziłem. - Musi mieć różne gatunki. Może trafi mu się polska, z Wieliczki. Niech rozpuści funt w cebrzyku z wodą, zleje do czystego, pobielonego cyną kociołka i gotuje aż do odparowania.
- Koniecznie tak? - Poskrobał się po głowie.
- Bezwzględnie. To bardzo ważne.
Kupiec spisał instrukcje na kartce i poszedł. Klaus pomógł mi przenieść Hansa do pomieszczeń na tyłach. Położyliśmy dzieciaka na posłaniu z dwu worków trocin.
Przypuszczałem, że będzie co chwila robił pod siebie, i jak się okazało, miałem rację.
Organizm się czyścił. Chłopak ciągle był nieprzytomny i miał wysoką gorączkę.
Nakryłem go starą derką, a na czoło dałem zimny okład.
Zmusiłem Klausa, by starannie umył ręce i wyszorował pazury. Kazałem mu też zagotować wiadro wody. Napoiliśmy nieprzytomnego przez lejek. Edward wrócił w towarzystwie mydlarza.
- Najlepsza sól, jaką mam - pochwalił się gość. - Dwukrotnie warzona, biała niczym mąka.
- Dziękuję. - Odebrałem mu zawiniątko.
Roztwór... Muszę przygotować roztwór.
- Potrzebuję naczynia miarowego o objętości jednej kwarty - powiedziałem. - I najdokładniejszą wagę, jaką uda się zdobyć...
Przyniesiono w ciągu minuty. Zważyłem naczynie najpierw puste, potem napełnione wodą. Teraz sprawdziłem wagę woreczka z solą. Dobra nasza. Wystarczy policzyć, jaka ilość soli będzie potrzebna, by zrobić jednoprocentowy roztwór... Klaus zniknął, gospodarz też wyszedł. Tylko mydlarz stał i w zadumie patrzył przez okno.
Kończyłem wyliczenia. Podszedł i spojrzał mi przez ramię.
- Nic tu po panu, a choroba jest najprawdopodobniej bardzo zaraźliwa -
spróbowałem go spławić.
Mruknął coś i wrócił na swoje miejsce pod okno. Przypatrzyłem mu się. Starszy facet, gdzieś tak pod sześćdziesiątkę. Szpakowaty, miał starannie przystrzyżoną capią bródkę, wygolone gładko policzki. Krzaczaste brwi prawie całkiem posiwiały.
Читать дальше