kolejne drzwi, weszliśmy do chatki. Jedno pomieszczenie służyło jednocześnie za kuchnię, sklepik i sypialnię. Na szerokim stole leżało kilkadziesiąt kostek szarego mydła.
- Proszę bardzo. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Mam cztery zapachy. Mydło różane, wrzosowe, ziołowe i sosnowe. Jest też szare mydło do prania i wspomniane już siarkowe. Z kolorystyką na razie nie wychodzi, nie umiem go ani wybielić, ani zabarwić. Ale jeszcze poeksperymentuję. Czasu mam pod dostatkiem, gorzej z surowcem...
- Z czego je pan robi?
- Ze smalcu. O olej kokosowy tu ciężko. Próbowałem też z sadłem wieloryba, ale za bardzo rybą capi.
Zachichotałem.
Przeszliśmy do jego pracowni. Wielki miedziany kocioł stał na wygasłym w tej chwili palenisku. Obok znajdowała się aparatura destylacyjna zmontowana ze szklanych rurek. Deflegmator, chłodnica, całkiem jak u mojego dziadka w piwnicy.
Szkło było grube.
- Sam dmuchałem - pochwalił się. - Odzyskuję olejki eteryczne z wywarów ziołowych - wyjaśnił. - W każdym razie substancje zapachowe.
- A nie myślał pan o tym, by robić perfumy?
- Myślałem. Ale kiepsko schodzą. Pierońsko trudne w produkcji, zrobiłem na bazie spirytusu, zapach jest nietrwały. Poza tym zbyt nikły. Kupcom niepotrzebne, tym panienkom też nie. Zresztą są tak ubogie, że wzdragam się z nich zdzierać.
- Ale daje pan sobie radę?
- Owszem, to niezły interesik. Da się wyżyć, coś nawet odłożyłem, ale nierozwojowy. Żadnych perspektyw. Jestem w Bergen absolutnym monopolistą, jeżeli chodzi o mydło. Pytałem w Bryggen, czy ktoś by nie kupił większej ilości na handel, lecz nikt nie podjął wyzwania. Wybacz, chłopcze, zaprosiłem cię nie po to, żeby zanudzać tajnikami produkcji wyrobów toaletowych...
- Myślałem, że chce się pan pochwalić.
- Tak, ale nie tym...
Odchylił kotarę zasłaniającą wnękę w głębi pomieszczenia.
- No, a teraz zgadnij, proszę, co to jest! - Uśmiechnął się triumfalnie.
Spirala z miedzianego drutu, zalakowane butelki z jakimiś metalowymi elementami wewnątrz. Solidny gar i kolejne druty...
- Radio! - oświeciło mnie nagle.
- Zgadza się - oznajmił wyniośle. - I to jedyne w Bergen.
Załapałem po minucie.
- Chce pan powiedzieć, że w tej epoce, w tym świecie, istnieją odbiorniki radiowe? - ważyłem każde słowo.
- Tak - spoważniał. - Nie tylko odbiorniki. Co najmniej jeden silny nadajnik stacjonarny. Czasem odzywa się też drugi. Może przenośny... A skoro ktoś nadaje, to pewnie po to, żeby ktoś inny odbierał.
- Kto?
W pierwszej chwili pomyślałem o Staszku. Ale przecież nie zbudował radia od naszego rozstania.
- Nie wiem. Nie mam pojęcia nawet, czy to przekaz foniczny, czy jakiś inny. Nie zdołałem zrobić dobrego głośnika. - Zawstydził się. - Próbowałem zrobić wedle patentu Machalskiego. Wiesz, najprostszy węglowy mikrofon.
- Nie wiem - westchnąłem. - Jak to wygląda?
- Płaska metalowa puszeczka wypełniona miałem węglowym, wokół uzwojenie, całość nakryta membraną. Próbowałem i z mielonym węglem drzewnym, i z odtłuszczoną sadzą. Chcesz posłuchać?
Wyjął dwa pudełka, zaopatrzone w dziurkowane pola, połączone kablem. Drugi kabelek podpiął do maszyny elektrostatycznej i zakręcił korbką.
- Jak mnie słychać? - rzucił do pierwszego, trzymanego w dłoni.
- Hyyy muuu yycha - powiedział drugi głośnik.
- O kurde! - ucieszyłem się. - Pierwszy krok zrobiony. Za rok będziemy mieli telefon!
- A gdzie tam - prychnął. - Ja to pół roku udoskonalam i nic...
- Mówił pan, że radio...
- A tak... - Podpiął kabel od głośnika gdzieś głęboko w trzewiach urządzenia.
Usłyszałem trzaski i buczenie, ale nie układały się w żadną sensowną całość.
- To tak zwany biały szum. Słyszałem dotąd tylko kilka razy sekwencje dźwięków, wśród których z trudem można domyślać się słów - wyjaśnił. - Z reguły wieczorem, jakby ktoś komuś składał raporty. Wymiana trwa zawsze około piętnastu, dwudziestu minut. Na audycję radiową za krótko, na przekaz danych za długo.
Dlatego sądzę, że rozmawiają. I że gdybym zrobił lepszy głośnik, dałoby się może usłyszeć o czym.
- Skąd jest nadawany ten sygnał?
- Gdzieś ze wschodu. Może Szwecja, może Rosja... Mniej więcej wyznaczyłem kierunek.
- W jaki sposób? - zdziwiłem się.
- Kręcimy anteną i gdy dźwięk jest najczystszy, oznacza to, że stoimy przodem do stacji nadawczej.
- Ciekawe...
- Ustalenie odległości to już wtedy nie problem. Trzeba wykonać drugi pomiar, najlepiej daleko stąd. Wyznaczyć azymut i poprowadzić linie na mapie. Tam, gdzie się przetną, powinien być punkt nadawczy.
Gwizdnąłem z podziwem.
- Oczywiście oprócz radia należy do tego mieć bardzo dokładny kompas, mapę oddającą faktyczny kształt Półwyspu Skandynawskiego i inne takie drobiazgi -
uzupełnił.
- Cholera. A gdyby wejść na ich zakres i coś nadawać na przykład morsem?
Nawet jeżeli to przekaz foniczny, to regularne zakłócenia zwrócą ich uwagę.
- Myślałem o tym, ale... wcale nie jestem pewny, czy mam ochotę, żeby to oni znaleźli mnie. W każdym razie najpierw chciałbym wiedzieć, kim są.
- Zastanawiałem się już nad podobnym problemem. Ina regularnie i na długo znika. Twierdzi, że chce naładować baterie, ale coś mi się wydaje, że po prostu ma tu jeszcze innych agentów i od czasu do czasu kontroluje ich, tak jak nas.
- Doszedłem do podobnych wniosków. - Skinął głową. - Zastanawiam się tylko, czy to radio zbudowali aby na pewno nasi.
- A jakie są pana zdaniem inne możliwości?
- Cała masa. Mogą go używać potomkowie uczestników wcześniejszych misji, kosmici, niekoniecznie rasy Skrata, albo i podróżnicy w czasie inni niż my.
- Może ktoś przeżył? - zadumałem się. - Amerykance i Rosjanie mieli masę naprawdę głębokich schronów. NATO w czasie zimnej wojny ryło w Alpach całe podziemne miasta. W Rosji gdzieś na Uralu była cała rezerwowa stolica ZSRR.
- Ale podróże w czasie...
- Nasz przykład pokazuje, że są możliwe. - Wzruszyłem ramionami. - Może ktoś poradził sobie i bez pomocy Skrata.
Milczeliśmy, patrząc na siebie bezradnie.
- Tak czy inaczej, należałoby sprawdzić, kim są ci kolesie od radia -
powiedziałem. - Ja panu w tym nie pomogę. Nie rozbierałem nigdy radia na części...
Nigdy nie widziałem mikrofonu od środka.
- Ciekawe, czy dysponują maszyną czasu i zabiorą nas do domu - mruknął z powątpiewaniem.
- No, może raczej do tego, co tam zbudowali na zgliszczach - dodałem sarkastycznie. - A może mają w swojej siedzibie kabinę prysznicową i wannę z jacuzzi? Albo na przykład polopirynę i jednorazowe chusteczki do nosa? - zakpiłem. -
Co do sprawdzenia, trzeba by zbudować urządzenie do precyzyjnego namierzenia sygnału i zakraść się możliwie blisko...
- Zgliszczach? - zainteresował się.
- No, zagłada planety, rój meteorytów z antymaterii...
- Wygląda na to, że orgia zniszczenia, której świadkiem byłem, niczego was nie nauczyła.
Jestem idiotą. Założyłem sobie, że on wie... A przecież...
- W którym roku pan się urodził? - zapytałem.
- W tysiąc osiemset siedemdziesiątym - wyjaśnił. - Ty zaś, chłopcze, jak mniemam, znacznie później?
- Prawie sto dwadzieścia lat... Ta orgia zniszczenia, o której pan wspomniał.
Pierwsza wojna światowa?
- Mówiliśmy na to „wielka wojna". Pracowałem w Pradze jako furman, a potem spedytor w browarze - zaczął opowiadać. - Jeszcze grubo przed wojną firma kupiła ciężarówkę, więc nauczyłem się prowadzić auto. Gdy zaczęła się ta nieszczęsna zawierucha, poszedłem na front jako kierowca ambulansu.
Читать дальше