- A radio?
- Gdy nie było roboty, pomagałem rozstawiać anteny i podłączać wszystko.
Radiowcy niejedno mi pokazali. Stąd i trochę znam się na tym. Wojna... - Zapatrzył
się w coś, co widział tylko on. - Trzeba było robić wszystko. Gdy sanitariusze nie nadążali, opatrywałem rannych. Asystowałem przy operacjach. Przygotowywałem chemikalia. Grzebałem trupy. Naprawiałem motor ambulansu, a i nieraz kozaków odpierać nam przyszło. Na przedpolach twierdzy przemyskiej w furgon trafił szrapnel.
Wszyscy zginęli, ja miałem urwaną nogę, wykrwawiałem się. Próbowałem założyć opaskę zaciskową, ale nie byłem w stanie odpowiednio mocno skręcić. Miałem też połamane żebra i chyba jakieś obrażenia. I wtedy właśnie zobaczyłem Skrata. A ty, chłopcze? Jak znalazłeś się tutaj?
Opowiedziałem pokrótce.
- A niech mnie - szepnął, gdy skończyłem.
- Nie mam dokąd wrócić, zakładając oczywiście, że przeskok do przyszłości jest możliwy. Pańska epoka...
Zachmurzył się.
- Ja niby mam dokąd wracać, ale nie mam po co. Oni nie żyją... - Domyśliłem się, że mówi o swoich bliskich. - Nie powiedziałem ci jeszcze jednego - odezwał się cicho. - Nie powiedziałem, dlaczego nie próbowałem nadawać. I czemu włączam tę zabawkę rzadko i ostrożnie.
- Żeby nas nie namierzyli? - Spojrzałem na niego zaskoczony.
- Tak. Problem polega na tym, że dwa tygodnie temu złapałem sygnał z trzeciego nadajnika. Niezwykle silny sygnał.
- Chce pan powiedzieć, że...
- Tak. Jestem prawie pewien, że nadano go stąd. Z Bergen.
Maksym Omełajnowicz szedł nabrzeżem. Spokojnie i chłodno lustrował kramy oraz kantory. Koń prowadzony za uzdę dreptał posłusznie za właścicielem. Kozak
krzywił się niemiłosiernie. Przywykł do stepów, przywykł do ciszy i przestrzeni.
Miasta zawsze wywoływały u niego przygnębienie, źle się w nich czuł. Co kilka chwil odrywał wzrok od szyldów i pozwalał, by spojrzenie hulało po przestworzu zatoki Vågen. Zapytał mijanych chłopców o kapitana Hansavritsona, wszyscy zgodnie twierdzili, że odpłynął, ale dwaj dodali też, że gdzieś w porcie został jego okręt i paru ludzi. Maksym szedł więc dalej, przyglądając się mijanym łajbom.
Jego strój przyciągał przelotne spojrzenia zaciekawionych ludzi. Plecione łapcie, szarawary, haftowana soroczka i papacha na głowie... Nieczęsto widywano tu taki przyodziewek. Jednak mieszkańcy kosmopolitycznego miasta nie dziwili się specjalnie.
Wreszcie zagadnięty tragarz wskazał mu dobry trop. Kozak przyspieszył kroku.
Za domami, na łąkach oddzielających miasto od twierdzy, stały rzędami okręty wyciągnięte na ląd. Ruszył wzdłuż nich. Łacińskim alfabetem władał średnio, poruszając wargami, odczytywał jednak nazwy statków. Te, które nie miały napisów malowanych na burtach, starał się identyfikować po godłach.
„Srebrnej Łani" wśród nich nie było. Zaklął pod nosem. Peter ma na pieńku z Duńczykami, więc zostawiając statek pod ich nosem, musiał go jakoś zamaskować.
Strażnik stał, grzejąc się przy ognisku.
- Wybaczcie, panie - odezwał się Kozak, stając przed nim.
- O co chodzi?
- Rosjan szukam, tych, co z kapitanem Peterem przybyli...
- Na „Gryfie" siedzą, a jak tam ich nie ma, to do szynku poszli - wyjaśnił i ponownie popadł w głęboką zadumę.
- Spasybi!
Już po chwili Maksym stanął przed statkiem. Przypatrzył się uważnie pociemniałym burtom. Tylko raz widział takie drewno, dawno temu, gdy świętobliwy Iłłarion, mnich w Ławrze Peczerskiej, pokazał mu deskę pochodzącą ponoć z Arki Noego. Cedr... Stare cedrowe drewno. To pasowało do opisów „Łani".
- Czekaj! - rozkazał konikowi, a sam po drabinie wspiął się na pokład. W
tylnym kasztelu ktoś siedział, przez gomółki sączył się słaby poblask świecy. Maksym zapukał do drzwi.
- Otwórzcie, ludzie prawosławni! - zakrzyknął wesoło.
W tym momencie poczuł, jak coś szturcha go w plecy. Obejrzał się. Stał za nim drobny, konusowaty człowieczek. Szturchał go lufą muszkietu.
- Yyy... - wykrztusił Kozak.
Drzwi za plecami Maksyma rozwarły się i jakaś straszliwa siła wciągnęła go do środka.
Niedźwiedź, zdążył pomyśleć.
W następnej chwili wisiał już głową w dół. Gruba rzemienna pętla unieruchomiła mu kostki stóp, reszta stryczka zaczepiona została o solidny hak wbity w belkę. Ręce, nie wiedzieć czemu, zostawiono mu wolne.
Maksym rozejrzał się nieco skołowany. W kącie dostrzegł wiszącą ikonę, zdjął
więc czapkę, która jakimś cudem nadal trzymała się głowy, a potem spróbował
wykonać ukłon i znak krzyża.
- Cóż cię tu sprowadza, Kozacze? - Potężnie zbudowany mężczyzna ujął w dłoń wielki majcher.
- Sprawę mam - wybąkał Maksym.
- Sprawę - wycedził niższy. - A nam się coś widzi, że ty jesteś tym wyjątkowo dociekliwym typkiem, który wiosną śledził nas w Gdańsku i próbował wypytywać o nasze sprawy.
- Tak, to ja - w głosie wisielca zabrzmiała nieskrywana duma, jaka ogarnia czasem człowieka na wieść, że ktoś możny i władny jednak o nim słyszał.
Obaj przybysze z Nowogrodu spojrzeli po sobie. Ich twarze nadal były poważne, ale entuzjazm, z jakim niespodziewany gość się przyznał, musiał choć trochę ich rozbawić.
- I co my mamy z tobą zrobić? - zadumał się Sadko.
- Może zaczniecie od opuszczenia mnie na ziemię, bo już mi się we łbie miesza -
poprosił.
- Raczej planowaliśmy ci osełedec świeczką przypalić - wyjaśnił dobrodusznie Borys. - A potem trochę juchy byśmy wytoczyli. Na koniec stryczek albo kamień do szyi i w morze. Albo na ten przykład...
- Opuść go. - Sadko wzruszył ramionami. - Bo to rzeczywiście niezdrowo tak wisieć. Ale nóg mu na razie nie rozwiązuj.
Po chwili Maksym siedział na deskach podłogi.
- A zatem czym możemy służyć? - Drobny Rosjanin wyciągnął tasak i leniwie zaczął wodzić osełką po klindze.
- Pan Peter Hansavritson przywiózł zeszłego roku trochę łyżek wykonanych z lekkiego srebra - wyjaśnił Maksym. - My zaś...
- Kto wy?
- Kozacy atamana Bajdy! - Wyprężył się dumnie. - My zaś mamy żal do ludzi, którzy się tym metalem posługują. Jeden z nich zabił Kozaka, który bydełko wypasał
nad Dniestrem, a jego żonę wziął siłą i zamordował. W naszym prawie stoi zaś, że nikt nie skrzywdzi Kozaka i nie będzie żył, aby się tym chwalić. Tedy ataman zebrał
dziesięciu najlepszych, którzy przy tym pludrackie języki znają, i posłał ich w różne strony świata, żeby pomścili brata. W nadbałtyckich krainach trafiliśmy wreszcie na pierwszy dobry trop. Na wasz trop. Mam w ładance pismo od atamana do kapitana Hansavritsona z prośbą o pomoc w naszej sprawie...
Sięgnął do skórzanej sakiewki wiszącej mu na piersi i ucałowawszy, wydobył
zeń ciasno złożony niewielki zwitek pergaminu. Pokłonił się i podał go Sadce.
Ten przeleciał wzrokiem koszmarne kulfony. Ataman, jak się okazało, nieźle władał niemieckim.
- Skąd masz ten papier? - zdziwił się. - Skoroś nas śledził... Do Siczy po pismo wracałeś?
- Znalazłem wasz towar i dowiedziałem się, kto go przywiózł. Zasięgnąłem języka, kim jest kapitan Peter, i widząc, że progi to dla mnie zbyt wysokie, napisałem list do atamana, żeby posłał mi czym prędzej do Gdańska listy uwierzytelniające. Nim dotarły, dowiedziałem się, iż najpewniej będzie odnaleźć was w Bergen, a że i tak było mi po drodze...
- Po drodze? - zdziwił się olbrzym.
- Bom jedną z łyżek u złotników zobaczył i wypytałem, do kogo należy gmerk wytwórcy na niej wybity. Tu ją wykonano.
Читать дальше