Chłopak w milczeniu czekał na wyjaśnienia. Urzędnik wyjął ze skrzynki dwa kubki, nalał z flaszy piwa i gestem zaprosił do stołu.
- Giną ludzie. Giną nagłą, złą śmiercią, a ich kres wymyka się próbom racjonalnego pojmowania - odezwał się.
- Mieszkańcy kamienicy...
- Potem zabójcy do lochu się zakradli, by osadzonych tam ubić - uzupełnił. - To ich właśnie spotkaliście w zaułku. I fart prawdziwy, żeście z życiem uszli. Jeden jest wspólny element tych wszystkich śmierci. Mistrz Marek.
- Naprawdę?
- Sam rozumiesz, że mając polecenie królewskie dbać o spokój i bezpieczeństwo miasta, muszę siłą rzeczy każdy włos na czworo dzielić... Jest wiele sil, które starają się kształtować już to losy pojedynczych ludzi, już to losy miast całych. Tedy zapytam ciebie: czy Marek i panna Helena w jakiś sposób złamali prawo Hanzy, ubliżyli komuś lub w inny sposób ściągnęli na siebie gniew starszych ligi?
- Nie. Szczerze powiedziawszy, chyba wręcz przeciwnie. Wszak mój patron, a mojej narzeczonej ojciec, w obronie kapitana Hansavritsona ranę niemal śmiertelną odniósł.
- Hmm... A może zatem wrogów Hanzy rozjuszyliście?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Przybyłeś do miasta w skórzanym kożuszku, jaki wkładają dzikie ludy z północy. Teraz nosisz się jak szlachcic. - Grot zlustrował chłopaka niechętnym spojrzeniem. - Czy pochodzenie twe...
- Stawaj, waszmość - warknął Staszek, kładąc dłoń na rękojeści szabli.
Grot uśmiechnął się kwaśno.
- Tu waść jest pod prawem miejskim - burknął. - A szlachetnie urodzonych warchołów co rusz do loszków sadzamy lub nawet pod pręgierzem na rynku, ich dostojne zady obnażywszy, chłoszczemy. Żywsze krwi krążenie wpływ ma zbawienny na pracę serca i umysłu. Grzeczniej tedy.
- Wybaczcie, panie.
- Nijak mi się to wszystko do kupy nie klei - westchnął justycjariusz. - Ale nie o tym chciałem.
- Zatem...
- Heli powiedz, żeby nie chodziła po mieście w tym zielonym wdzianku, jest zbyt widoczna. Katowej powiedziałem, że znikła jak kamień w wodę. Tego tylko brakuje, by babsztyl mi ją na odwach przywlókł! Ponoć Kozacy się już do domu wybierają? - zmienił temat.
- Zdaje się, że tak.
- Nie chcesz mówić, trudno. - Grot bawił się pustym kubkiem. - Jesteś wolny, ale pogadamy sobie jeszcze.
Nie zabrzmiało to jak groźba. Staszek dopił swoją porcję piwa i pożegnawszy się, wyszedł.
*
Siadłem wygodnie na słomie i przejrzałem zawartość dostarczonego przez strażnika koszyka.
Paczka dla więźnia, pomyślałem prawie wesoło. Jak w książkach przygodowych. Tylko pilniczka w chlebie nie ma... Nie, w chlebie to drabinka sznurowa. W czym się przemycało pilnik? W serniku? No i gryps. Nie wiem, co się dzieje tam na zewnątrz. A tu figa. Najwidoczniej Staszek czytał w dzieciństwie co innego i nie pomyśli, żeby jakiś liścik przeszmuglować...
Odłamałem kawał kiełbasy.
- Klaus? - zawołałem półgłosem. - Łap.
Rzuciłem mu pół laski. Złapał w locie.
- Dziękuję, wielmożny panie. - Współwięzień ukłonił mi się i zaraz wgryzł w poczęstunek.
Pal go diabli, pomyślałem. Bandzior niewart splunięcia, ale skoro i tak go niebawem powieszą, to niech ostatni raz w życiu nacieszy kubki smakowe czymś innym niż chleb i woda.
Podjadłem sobie trochę, kosz zawiesiłem na sztyfcie sterczącym z muru. Miałem nadzieję, że żaden szczur nie doskoczy tak wysoko. Świece... Szkoda tylko, że zabrali mi krzesiwo. Zazgrzytały drzwi i na dół zeszli trzej strażnicy. Odpięli mój łańcuch od ściany. Kolejne przesłuchanie? Powlokłem się za nimi na górę. Sądziłem, że przez dziedziniec zaprowadzą mnie do kantorka, a tymczasem przeszliśmy przez odwach do sporej sklepionej salki.
Rozejrzałem się po nieznanym mi pomieszczeniu i zaraz przestało mi być do śmiechu. Poprzednio widziałem takie urządzenia na wycieczce z moimi uczniami...
Był też kat w skórzanym kapturze na głowie. Rozgrzewał jakieś narzędzia w koszyczku z żarem. Obok stał wysoki, szpakowaty mężczyzna. Cały ubrany na czarno, jedynym kolorowym elementem był zloty łańcuch opadający na jego piersi. Jakaś fisza z rady miasta?
Justycjariusz czekał na mnie przy pulpicie z naszykowanym już papierem. Skinął na pomagierów. Nim zdążyłem pomyśleć o stawianiu oporu, już leżałem rozciągnięty na ławie. Przywiązali mnie kilkoma skórzanymi pasami.
Zupełnie jak wtedy na pokładzie „Srebrnej Łani", pomyślałem melancholijnie. Tylko tam przynajmniej były piękne widoki za burtą i powietrze świeże.
- Pora wreszcie pogadać - powiedział Grot. - Pogadać szczerze i od serca.
- Pytaj, waszmość - westchnąłem, patrząc ponuro w sufit.
- Interesuje mnie zarówno Peter Hansavritson, jak i jego kuzyn Marius Kowalik.
- A co to ma wspólnego z zarzutami, które na mnie ciążą? - zdumiałem się.
- Nic, a w każdym razie niewiele. - Wzruszył ramionami. - To bez znaczenia, bo jak to się mówi, jak już mam waści pod kluczem, mogę z okazji skorzystać a o to i owo wypytać...
Szpakowaty nie odezwał się dotąd ani słowem. Stał w bezruchu, zamyślony. Kat także milczał, ale odniosłem wrażenie, że pod maską uśmiecha się ironicznie. Ładny gips.
- Sprawy Hansavritsona to sprawy Hanzy - powiedział spokojnie śledczy. - Nasz burmistrz chwilami jakby zapominał, że składał przysięgę na wierność królowi. I że władza króla ważniejsza i więcej w Gdańsku znaczy niż słowo hansatagu. Uczyliście się czegoś, panie, o systemach władzy?
- Tylko ogólnie - burknąłem, przypominając sobie, jak na pół roku wrobiono mnie w zastępstwo za nauczyciela wiedzy o społeczeństwie.
- Zatem?
- Mam o tym opowiedzieć?
- Proszę.
- Wiem, co to jest władza, jakie są jej źródła i jak funkcjonuje społeczeństwo demokratyczne...
Gdybym nie miał związanych rąk, palnąłbym się w głowę. Co ja pieprzę! W tym świecie władza pochodzi od Boga, demokracja zajmuje się delikatnym podgryzaniem monarchii, a prawo głosu na sejmikach ma może dziesięć procent populacji...
- Zatem sam waść rozumiesz, że nie można służyć dwóm panom. Posłuszeństwo wobec króla powinno być dla burmistrza ważniejsze niż to, czy Gdańsk pozostanie w Hanzie, czy nie. Gdy o tym zapomina, rada miasta winna go pouczyć i na właściwą drogę skierować. By zaś członkowie rady zrozumieli, jak bardzo interesy Hanzy i Rzeczpospolitej są rozbieżne, potrzebują danych pochodzących z samego źródła.
- Nie rozumiem.
Męczyły i drażniły mnie jego monologi.
- Winni znać plany Hanzy. Kto zaś lepiej je nam naświetli, jak nie człowiek, który otarł się o największe sekrety Ligi?
- Zatem nie do mnie te pytania - warknąłem - bo mnie do żadnych tajemnic nie dopuszczali!
- Przyjacielu - westchnął - Peter Hansavritson uchodzi za prostego kupca... Tymczasem, gdy się mu trochę dokładniej przyjrzeć, wrażenie to pryska. Podróżuje dwusetletnią krypą, wozi towar niewart nawet splunięcia. Całkiem przypadkiem towarzyszą mu dwaj rękodajni, z których każdy ma na sumieniu dziesiątki trupów ludzi zarżniętych zupełnie jawnie i zapewne drugie tyle zaszlachtowanych potajemnie...
- Każdy ma taką ochronę, na jaką go stać... - Impertynencko wzruszyłem ramionami. - Może ukrywa fakt, że jest bogaty. A może z wdzięczności za jakieś przysługi mu służą?
- Problem w tym, że jego na taką ochronę w żadnym razie nie byłoby stać. I nie ukrywa żadnego majątku. Sprawdziliśmy handle jego rodu do trzech pokoleń wstecz. Wiosną zeszłego roku z Kijowa przybył do nas Kozak o imieniu Maksym. Znany waści oczywiście. O kogo rozpytywał? Ano o tegoż właśnie nieobecnego przyjaciela naszego, o prostego kupca podróżującego dwusetletnią krypą... I co zrobił, dowiedziawszy się, że kapitan jest w Sztokholmie? Ruszył na drugą stronę Bałtyku. O tak.
Читать дальше