Zaraz zawstydziła się frywolnych myśli. Wzuła buty, zarzuciła na ramiona polar. Świeczkę osadziła w latarce. Raz jeszcze zajrzała pod łoże. Nie ma, to nie ma... Uchyliła drzwi i cicho jak duch wymknęła się na korytarz. Dom spał. Zeszła na parter, odsunęła rygle drzwi prowadzących na podwórze. Chłód aż ją zatchnął. Przeszła ścieżką do wygódki i usiadła na lodowatych deskach. Wiatr chichotał, dmąc przez szpary w drzwiczkach zbitych z dranic. Hela poczuła, jak sztywnieje jej koszula. Wyszła z przybytku ulgi i wtedy spostrzegła blask świecy w oknie przybudówki.
Marta nie śpi? - pomyślała zaniepokojona. Może chora?
Podeszła i zastukała ostrożnie. Dziewczyna uchyliła drzwi i nieufnie spojrzała przez szparę.
- To ty? - zdziwiła się. - Wejdź, proszę...
W pokoiku było cieplutko. Skromne panieńskie łóżko, skrzynia, klęcznik i nieduży święty obraz na ścianie.
- Musiałam wstać - wyjaśniła Hela. - I zobaczyłam, że nie śpisz. Nie możesz zasnąć? Boli cię coś?
- Tylko dusza - westchnęła służąca. - Wspominam. Trzy lata temu wiosna przyszła bardzo wcześnie. W ten dzień żegnałam ojca, gdy odbijał od nabrzeża. Trzy lata temu była nadzieja. Dom zastawiony u lichwiarzy, towar w ładowni na kredyt. Ale gdyby fortuna się do niego uśmiechnęła, pierwszym kursem spłaciłby towar, drugim kamienicę, a trzecim wykupiłby statek. Niestety... Nie wiem nawet, jak zginął. Przypuszczać tylko mogę. Trzeciego dnia po wyjściu z portu przyszedł wielki sztorm. Statków na Bałtyku przepadło wówczas kilkadziesiąt. Pewnie i nasz spoczął na dnie. W każdym razie nie powrócił ani w oznaczonym czasie, ani już nigdy.
- Nikt z załogi się nie uratował?
- Nie. Pan Ferber próbował zdobyć jakieś informacje. Nie ocalał jednak żaden z marynarzy, fale nigdzie nie wyrzuciły wraku. A jeśli nawet wyrzuciły, to może Prusowie lub Żmudzini go złupili i spalili, by ślad zatrzeć. Gdyby ruszył gdzieś daleko, do Nowego Świata czy na południowe morza, mogłabym żyć nadzieją, że ojciec jako rozbitek żyje gdzieś na wyspie lub niegościnnym wybrzeżu i kiedyś odnaleziony zostanie. Ale Bałtyk mały i jego brzegi gęsto zamieszkane...
Zamyśliła się, patrząc w ciemne okno.
- Najgorsze jest co innego - powiedziała. - Opłakałam ojca, lecz ciągle wydaje mi się... Dręczy mnie przeczucie, że on jednak żyje. Głupia to myśl. Bo wszak gdyby żył, wróciłby tu. A gdyby bał się wierzycieli, dałby znać lub przysłał kogoś. Wreszcie w przebraniu mógłby do miasta przeniknąć. Tedy męczy mnie to i nic poradzić nie mogę, nadzieję być może niepotrzebnie rozpala... Dumałam tak, może podczas katastrofy cios w głowę otrzymał. To czasem rozum miesza i pamięci pozbawić może. Bywa, że na czas jakiś, bywa, iż całe lata człek taki błąka się, nie mogąc sobie przypomnieć, kim jest i jakie jego miano...
- Rozumiem - westchnęła Hela. - Pomódlmy się zatem za spokój dusz marynarzy, a twego ojca szczęśliwe odnalezienie.
- Moja patronka jak dotąd mi nie pomogła...
- Święty Tadeusz Juda, patron ludzi szukających rzeczy zagubionych oraz opiekun spraw niemożliwych, jest dla nas właściwą instancją. Ku niemu się zwrócimy, a potem pora udać się na spoczynek - zadecydowała Hela.
*
Spodziewałem się, że strażnicy zechcą przesłuchać wszystkich świadków nocnego zajścia, ale najwyraźniej tylko moje zeznania ich interesowały. Przyszli po śniadaniu, jeśli można tak nazwać kawałek gliniastego zakalca i pół dzbanka wody. Dwaj ceklarze odkuli mnie od ściany i przywlekli na górę. Przyjemnie było odetchnąć świeżym powietrzem. Blask dnia wpadający przez niewielkie okienko gabinetu niemal oślepiał. Usiadłem na zydlu. Cuchnąłem gorzej niż menel. Grzegorz Grot milczał i patrzył na mnie ponurym wzrokiem.
- Pełnię moją służbę od wielu lat - powiedział wreszcie. - Widziałem niejedno. Widziałem człowieka, który martwy i odcięty od stryczka usiadł w trumnie. Spotkałem skazańca, który zepsuł nam całą egzekucję, bo złamał sobie kark, spadając z szafotu. Byłem świadkiem wielu mniej i bardziej udanych prób ucieczek. Bywały procesy, które do skutku nie doszły, bo ktoś świadków pomordował. A i raz łotr, przez sędziego od winy uwolniony, padł na sądu schodach trafiony paraliżem, jakby Bóg sam sprawiedliwość mu wymierzył... Ale jak do tej pory nigdy nie zdarzyło się, by ktoś wdzierał się po nocy do lochu mordować moich więźniów.
Wkurzał mnie ten facet. Nie znosiłem słowotoków.
- I cóż waść powiesz? - Przeszył mnie świdrującym spojrzeniem.
- A co mogę powiedzieć? - Skrzywiłem wargi. - Przyszli jacyś dwaj, chcieli nas pozabijać. Mam wyrazić osąd, iż szlachtować bezbronnych i w łańcuchy zakutych to tchórzostwo? Mam potępić ich czyn? Potępiam. Zresztą Opatrzność ich pokarała za to bardzo szybko i surowo. Śmiercią. Oczywiście z niewielką pomocą...
Uciszył mnie gestem.
- Im dłużej dumam nad wami, mistrzu Markusie, jak i nad waszymi sprawami, tym mniej z tego rozumiem i tym bardziej wymykacie się mojemu osądowi... Pójdziemy teraz na trupy spojrzeć.
Wzruszyłem ramionami i dźwignąłem się z zydla. Wyszliśmy z kantorka. Podwórze. Światło zimowego poranka, odrobina mrozu w powietrzu. Oddychałem pełną piersią, oszołomiony, rozbity przez słońce. Przypomniał mi się tamten cudowny świetlisty dzień w norweskich górach, pierwszy, który dane mi było spędzić w tej epoce, zanim jeszcze spotkałem Helę i księdza Jona. Dopiero po chwili doszedłem do siebie na tyle, by rozejrzeć się wokoło. Brama była zamknięta. Zresztą nawet gdyby otwarto ją na oścież, nie miałbym jak zbiec. Cholerne kajdany... Zauważyłem, że stolarz uzupełniał wyłamane deski. Tą drogą nocni goście dostali się na dziedziniec ratusza?
- Ludzie w maskach - prychnął justycjariusz. - Cóż to za obyczaje twarz zasłaniać, gdy się kogo morduje?
- Kaci tak robią - zauważyłem.
- Kaci co innego. Oni twarzy nie mają, bo w chwili egzekucji to prawo zabija, a nie człowiek. Kat nie jest samodzielnym bytem, lecz ręką sprawiedliwości. Hanza też tak czasem robi, założą maski na twarze i idą zabić kogoś wedle praw swoich i wedle swego widzimisię - parsknął. - Miast winnych ukaranie sądom miejskim pozostawić. W cudze kompetencje wchodzą.
- Zakładają maski?
- Czego się waść dziwisz?
- Ilekroć widziałem, jak Hanza zabija, siepacze jej zawsze z odsłoniętymi twarzami występowali - wyjaśniłem pogodnie.
Prychnął w odpowiedzi coś niezrozumiałego i pchnął drzwi jakiegoś pomieszczenia. Weszliśmy do nisko sklepionej pakamery. Była zimna, po kamiennych ścianach pełzała wilgoć. Niewielkie okno oszklono płytkami miki. Pośrodku na klepisku leżeli obaj nocni goście. Opodal osobno umieszczono włócznię z zakrwawionym ostrzem. I jeszcze dwa trupy nakryte starym płótnem żaglowym.
- Poznajesz ich waćpan? - zagadnął Grot.
Spojrzałem na zwłoki. Jeden został, tak jak podejrzewałem, zaduszony łańcuchem. Drugi otrzymał cios włócznią w plecy. Uduszony był postawnym blondynem o trójkątnej twarzy. Jego towarzysz, sporo niższy i mniejszy, miał lekko skośne oczy. Chińczyk? Wyglądał raczej na Tatara. A może Ujgur?
- Nie. - Pokręciłem głową. - Nigdy ich nie widziałem.
Justycjariusz milczał. Rozczarowany?
- Tu leżą ci, których na ulicy dopadliśmy przy pomocy niewielkiej twego podopiecznego i jego przyjaciół. Może tych waść znasz i rozpoznać zdołasz?
- Staszek? - zdziwiłem się.
- Z Kozakiem Maksymem i ich przyjacielem Samuelem z szynku wracali. - Streścił mi pobieżnie przebieg wypadków.
Uniósł płótno. Gęby jak gęby. Dzikie, prymitywne, nie lepsze ani nie gorsze niż u bandziorów, w których towarzystwie gniłem w lochu. Nieznajomi. Jeden dostał z kuszy. Drugiemu jednym gładkim cięciem odrąbano głowę. Ściągnięta z twarzy maska leżała obok.
Читать дальше