- Nie przegadam was - westchnął ciężko i jednocześnie jakby z nutką podziwu. - A ja i tak za horyzont chcę. Tak aby przez dni wiele żeglować, wokół tylko przestwór wody widząc...
- To da się i na stepie zrobić - pokpiwał Samiłło. - Jedziesz dzień, drugi, trzeci traktem, a wokół trawy jedynie. Jak morze... I wędrować możesz tak aż do stóp gór, które Kaukazem zowią, gdzie bracia nasi Ormianie żyją.
- Pożeglować w dal - chłopak nie dał się zbić z tropu. - Może nawet do Nowego Świata... Wszak tam złoto znaleziono.
- Złoto i złoto - mruknął Maksym. - Wiadomo, rzecz to i cenna, i pożyteczna, ale ileż można tylko o tym żółtym metalu gadać.
- A co niby dla kupca lepszego? - obraził się Ferber.
- Brylanty oczywiście.
Znowu wszyscy dostali głupawki.
- A waść czego tu szukasz? - Artur otarł łzy i spojrzał na Staszka. - Pomijając przynętę oczywistą w postaci nadobnych wdzięków i walorów umysłu panny Heleny nieprzeciętnych.
- Mnie też gna chęć ujrzenia, co jest za horyzontem - odpalił. - Tak się złożyło, iż z Norwegii tu przybyłem, by ojczystą ziemię pod butem wreszcie poczuć - brnął.
- Chwalebne to zaiste - rzucił ktoś.
- Norwegia... - skrzywił się Artur. - Przetraciliśmy w Bergen majątek... Maksym świadkiem.
- A owszem - przyznał Kozak. - Domek niczego sobie, magazyny... Żal. Nie wy jedni wszak stratni. Tyle, com kościół w powietrze prochem wysadził.
- Co waść mówisz?! - obruszył się szlachetka obieżyświat. - Toż to świętokradztwo ciężkie!
Atmosfera przy stole zwarzyła się momentalnie. Biesiadnicy poderwali się na równe nogi, jeden wyciągał już obuszek zza pasa.
- Tak należało. - Kozak huknął pięścią w stół. - To katolicka świątynia była, obywatele z proboszczem swoim sami zadecydowali, że lutrom na zbezczeszczenie oddać jej nie wolno! To, co mi przykazano, wypełniłem. I też, choć innej wiary jestem, z ciężkim sercem to uczyniłem.
- Prawdę mówi, taka decyzja kupców była - potwierdził Artur. - Przenajświętszy sakrament, rzecz oczywista, wcześniej wyniesiony został, a sprzęta u zaufanych ludzi ukryte.
Emocje opadły równie nagle, jak się pojawiły.
- Bij lutrów, bij, wziąwszy mocny kij - zaintonował ktoś. - Bij lutrów, bij, to ich będzie mnij...
Kozak przerwał popis, wciskając śpiewakowi w rękę kubek z winem.
- Nie trza nam awantur - warknął surowo.
Złoto, pomyślał Staszek, patrząc spod oka na młodego kupca. Przecież wiem, gdzie jest złoto. W Kalifornii nad rzeką Sacramento. Tam gdzie wybuchła wielka gorączka roku tysiąc osiemset czterdziestego ósmego... Trzeba by pożeglować do Panamy, przejść górami przesmyk, po tamtej stronie wyczarterować statek i pożeglować na północ, do Zatoki Kalifornijskiej. Parę dni w górę rzeki i jesteśmy na złotodajnych polach. Potem, jeśli Indianie nas nie ubiją, wystarczy tylko wrócić z łupem. Ciekawe, ile taka wyprawa może kosztować... Bo opłaci się zapewne. A przecież dalej na północ, na Alasce, są nie mniejsze złoża. Można ukopać i kilkaset kilogramów. Tyle razy marzyłem, ślęcząc nad mapami i oglądając sztychy przedstawiające okolice, gdzie płukano złoty piasek... Tylko puszczać się tymi łupinkami przez ocean, wzdrygnął się.
Poszedł po jeszcze jeden dzban wina. Jego inicjatywa spotkała się z entuzjazmem. Wlał sobie też trochę do kubka. Popatrzył na nieruchome lustro cieczy. W słabym blasku świec powierzchnia płynu wydała się niemal czarna.
Jestem nikim, pomyślał z goryczą. Żadnego punktu zaczepienia, nic. Parę groszy przy duszy. Ani własności, ani pochodzenia, ani zawodu, ale... Mam wiedzę. Wiedzę, która może być bezcenna. Zacisnął palce wokół kubka i pociągnął łyk wina. Bogaty, lekko owocowy posmak kojarzył mu się z latem.
- Zawrzyjmy sojusz - zwrócił się do Artura.
- Sojusz? - Kupiec popatrzył na niego zaciekawiony.
- Spółkę. Ty dasz statek i umiejętności żeglugi po morzach. Ja wiedzę, gdzie w Nowym Świecie szukać kruszcu. Popłyniemy razem, wydobędziemy go i podzielimy się po połowie.
- Naprawdę waść wiesz, gdzie można znaleźć złoto?
- Widziałem mapy. Myślę, że zdołam odszukać to miejsce.
- Problem jeno w tym, że statku nie mam. - Ferber zagryzł wargi. - A bracia moi nie dadzą, za fantastę marzeniami żyjącego w rodzinie uchodzę... I najmłodszy jestem, przez co głos mój na naradach rodu najmniej poważany.
- Może gdyby się w kilku złożyć? - zaproponował Staszek. - Nie damy rady sami, tedy trzeba większą kompaniję zebrać.
- Może. - Młody kupiec jakby się trochę ożywił. - Pomyślę nad tym. Popytam, kto chętny.
- No, pogadaliśmy miło, ale pora na nas. - Samiłło wstał od stołu. - Spocząć trza, jutro nowy dzień nas czeka...
*
Nie wiem, co mnie obudziło. Szmer? Zgrzyt piłowanego metalu? Trzask? Uchyliłem powieki. Loch był cichy i spokojny. W ciemności widziałem wprawdzie tylko zarys jasnych kamiennych ścian, ale w mroku nic się nie poruszało. A jednak coś chrobotało. Ktoś piłuje okowy? Potoczyłem wzrokiem po celi. Więźniowie, na ile mogłem się zorientować, spali jak zabici. Szukałem jednak uparcie źródła dźwięku. I naraz spostrzegłem cień na ścianie. Uniosłem głowę. Tak! Jacyś dwaj kolesie przyczajeni na dziedzińcu zmagali się z kratą w okienku!
A niech mnie! - ucieszyłem się w duchu.
Nie miałem zielonego pojęcia, kim są tajemniczy wybawcy, jednak najwyraźniej przybyli uwolnić któregoś ze swoich kamratów! A może to Staszek i Maksym? Nie, sylwetki były zbyt zwaliste. Marius Kowalik? Też nie. Widać jakieś portowe rzezimieszki ratują kumpli.
Nagły szmer w lochu utwierdził mnie w przekonaniu, że nie tylko ja sekunduję ich działaniom. Ktoś jeszcze się obudził. Nie widziałem, jakich narzędzi używają włamywacze, ale pracowali sprawnie i cicho. Kolejne grube stalowe pręty poddawały się jeden po drugim. Wreszcie coś brzęknęło. Kolesie wyjęli wyciętą kratę z framugi i odłożyli na bok. Zrzucili do podziemi linę powiązaną w grube węzły i przecisnąwszy się przez wąski otwór, z małpią zręcznością zleźli po niej.
Nie przyszli wprawdzie po mnie. Jednak nie śpię, więc będą musieli także mnie uwolnić, pomyślałem. Bo jeśli nie, to narobię takiego rabanu, że...
Nie tylko mnie zaświtała ta idea. Jeden z więźniów usiadł i machając dłonią, usiłował zwrócić ich uwagę.
- Hej, kamraci - szepnął ochryple i zaraz zacharczał, waląc się na wznak.
Któryś z zagadkowych gości pchnął go w pierś krótką, szeroką włócznią. Dobiegł mnie odgłos dławienia i lekki stukot pięt bijących w agonii o posadzkę. Zamurowało mnie całkowicie.
Poczułem narastający wewnątrz dygot. Ostatnim razem tak strasznie bałem się na pokładzie pirackiego okrętu, gdy leżałem związany wśród innych jeńców.
Dwóch uzbrojonych oprychów wlazło do lochu w samym centrum miasta. Strażnicy czuwają na parterze. Można by krzyknąć, wpadną tu i zobaczą, co się dzieje. Ale ten, kto krzyknie, zginie pierwszy... Trzeba milczeć i czekać. Niech uwolnią, kogo tam chcą, jak się wyniosą, zobaczymy, co dalej.
A jeśli? Jeśli zechcą uwolnić jednego, a wymordują całą resztę? Nie, to chyba niemożliwe.
Obcy rozglądali się po lochu, jakby kogoś szukali. I naraz zrozumiałem. To mordercy. Ci sami, którzy wysiekli mieszkańców kamieniczki. Ci sami, którzy zabili małą Gretę. Szukają mnie. Sfuszerowali zamach i przybywają dokończyć dzieła. I naraz poczułem zimną furię. O nie, nie dam się zarżnąć jak wieprzek w rzeźni! Nie wiecie, ścierwa, z kim zadarliście. Jedno, co potraficie, to szlachtować bezbronne dzieciaki. Tym razem spróbujcie z mężczyzną! Przykutym do ściany, pozbawionym broni, ale dorosłym. Nieznacznym ruchem podciągnąłem nogi pod brodę.
Читать дальше