Spojrzała na efekty swej pracy. Powierzchnia drewna w świetle padającym od okna lśniła jak w jej pokoju. Jak wtedy, gdy umierała przygwożdżona do podłogi. Jak wtedy, gdy zabito ją po raz pierwszy...
*
Poranek w lochu... Który to już? Czułem, że z dnia na dzień śmierdzę coraz bardziej. Koszula lepiła mi się do ciała. W zasadzie cały czas była lekko wilgotna. Podobnie spodnie, zesztywniały wręcz od brudu i cuchnęły starą ścierą. Butów wołałem nawet nie ściągać. Przesiąkłem odorem niemytego ciała, wonią stęchlizny, unoszącym się w podziemiach smrodem fekaliów i uryny. Miałem wrażenie, że brud panujący w lochu wżarł mi się w skórę. Pluskwy i wszy pocięły mnie strasznie. Zwłaszcza na czaszce miałem dziesiątki drobnych strupków.
Zacznie się paprać i zrobi mi się regularny kołtun, dumałem. W dodatku nie wiadomo, co mogę przy okazji złapać. Wiadomo, czyją krew piją?
Moi współtowarzysze niedoli nie wyglądali na okazy zdrowia. Co najmniej paru więźniów kaszlało, jakby mieli wypluć płuca. Gruźlica? Bardzo prawdopodobne. Czy przenosi się przez ugryzienia robactwa? Nie miałem pojęcia...
Próbowałem wydedukować, jak wygląda obieg powietrza. Czułem smród innych ciał. Z pewnością w tym, czym oddychałem, roiło się od prątków. Czy bakcyle gruźlicy mogą przelecieć dwa metry? Czy chroni mnie odległość, czy też jedyna szansa we wrodzonej odporności?
No i oczywiście syfilis. Na ile mogłem się rozejrzeć, kilku więźniów miało dziwne, niegojące się wrzody na twarzy i dłoniach. Czy wszy mogą to przenieść? Słoma, na której siedziałem, była mocno „używana". Kto korzystał z niej wcześniej? Na co chorował? Takie drobiazgi jak świerzb czy grzybica specjalnie mnie nie przerażały.
Z czasem dostrzegłem zalety miejsca, gdzie zostałem przykuty. Ulokowano mnie dość wysoko. Kamienie posadzki były suche. Słomy też dostałem jakby ciut więcej. No i znajdowałem się niedaleko okna. Ten koniec lochu był z pewnością najlepiej doświetlony i wentylowany.
Na ścianie odkryłem wyryte napisy. Widać za burdy w karczmach lub inne przewinienia przetrzymywano tu jakichś szlachetnie urodzonych warchołów. Wachowski, Komuda, Machlowski, Mochocki, Budziakowski, Dumański, Głuszek... Jeszcze jeden Wachowski, nie, Wachowicz - odcyfrowywałem nieznane mi nazwiska. Wyrysowanych powyżej herbów nie potrafiłem nawet nazwać.
Nie miałem ochoty gadać z Klausem. Próbował opowiadać swoje dzieje, beznadziejną egzystencję drobnego bandziorka, który nigdy nie miał ochoty, by podjąć jakąś uczciwą pracę. Syn wiejskiego pisarza, poszedł nawet do szkół, nauka szybko go znudziła. W terminie u szewca wytrzymał jeszcze krócej. Zbiegł i ruszył w świat. Jego przechwałki były po prostu żałosne. Włamanie, spieniężenie zdobytych fantów, tu od paserów dostał pół talara, to znów wpadł mu cały dukat. Przepuszczał pieniądze to w knajpach, to w burdelach i znowu szedł na włam. Uderzały mnie bezsens, brak celu, niechęć do zmian. Żył z dnia na dzień, do chwili schwytania całkowicie wolny od refleksji...
Czysta destrukcja, dumałem. Niczego nie odkładał. Ktoś uciułał kilka groszy, kupił sobie coś ładnego lub użytecznego, a ten przyłaził i mu to zabierał, żeby mieć na wódę i syfiaste panienki. Cholerny pasożyt. I teraz go za to powieszą.
Nie czułem ani odrobiny litości. Leżałem na słomie, od czasu do czasu rozgniatając jakąś wesz.
*
Dla Heli zaczęły się spokojne i szczęśliwe dni. W kamienicy Ferberów wszystko biegło swoim rytmem. Szybko odnalazła swoje miejsce. Rankiem pomagała chlebodawczyni w toalecie. Czesała kościanymi grzebykami włosy i układała jej fryzurę. Potem karmiła biegające po podwórzu gęsi, kury i perliczki. Zbierała jaja z gniazd w szopach. Co kilka dni wraz z Martą szły na targ po świeże mięso. Następnie z kucharką peklowały, soliły, piekły, przygotowywały „pasztetę". Wszystko to czekać miało w chłodnej piwniczce na okres po Wielkiej Nocy, gdy skończy się post. Każdego ranka oprawiała i skrobała kupione w porcie ryby.
Mieszkając w swoim majątku, jadała przeważnie tłuste karpie i zwinne szczupaki łowione przez chłopów w pobliskim jeziorze. Czasem na stół trafił sum lub ościsty leszcz. Z morskich kojarzyła wyłącznie solone śledzie pachnące bardziej octem, czosnkiem i pieprzem niż rybą, kupowane w lubelskim sklepiku u Żyda Salomona. Teraz poznawała nieznane jej wcześniej gatunki. Cieszyła się nowymi smakami.
Dodatkowa para rąk przydała się przy wiosennych porządkach. Stopniowo cały dom został wysprzątany. Dziewczęta wyprały wszystkie zasłony i draperie. Wytrzepały z kurzu skóry i kobierce. Umyły drewniane szafki i nawoskowały podłogi. Popołudnia i wieczory spędzały we czwórkę. Zapalały trzy lub cztery świece. Hela wraz ze służącą i kucharką tkały lub przędły wełnę. Agata umilała im czas, czytając na głos to Biblię, to żywoty świętych.
Dla dziewczyny było to jak powrót do beztroskich czasów dzieciństwa. Do szczęśliwych dni, zanim trafiła na pensję, zanim dowiedziała się od brata o konspiracji, zanim ojczyzna wezwała ją do walki, zanim wojna wtargnęła na spokojne dotąd ziemie, a cały świat panienki z dworu runął i przestał istnieć...
Gdy już potrafiła ocenić, ile czasu każdego dnia ma do własnej dyspozycji, kupiła postaw białego płótna i kolorowe nici. Poświęci rok, ale wyhaftuje obrus na ołtarz do kościoła. Skończy siedemnaście lat i może nawet wyjdzie za mąż...
*
Pierwszy tydzień bez Heli dobiega końca, dumał Staszek, rozszczepiając toporem grube polano. Brakuje mi jej. Brakuje mi dziewczyny irytującej, wkurzającej, nieprzystępnej, zakompleksionej. W dodatku niezbyt ładnej, niezbyt miłej. A jednak wystarczyło na nią spojrzeć, by robiło się cieplej na sercu. To pewnie miłość. Trzeba było harlequiny poczytać, tobym wiedział...
Zapadał zmierzch. Samiłło wyszedł na dziedziniec, spojrzał na stos porąbanych bierwion i uśmiechnął się lekko.
- Uhetałeś się pewnie - zauważył.
- Trochę - przyznał Staszek.
Przedramiona solidnie go bolały, czuł, że będzie miał zakwasy. Ale mięśnie grały pod skórą, ciało okrzepło, przez ostatnie miesiące stało się twarde i mocne. Lekka nadwaga, z którą zmagał się latami, przepadła bez śladu zaraz na początku, jeszcze w Norwegii.
- Zmierzch idzie - odezwał się Kozak. - Tak tedy pomyślałem, może do szynku zajdziemy, miodu wypić a plotek posłuchać...
- Z przyjemnością. - Chłopak z rozmachem wbił siekierę głęboko w pniak.
- Jakimi językami władasz?
- Wszystkimi.
Gospodarz wydał zduszone parsknięcie. Wyglądał, jakby w niego piorun strzelił.
- Wszystkimi, których używa się w tych stronach - sprostował Staszek pospiesznie. - Niemieckim, flamandzkim, duńskim, szwedzkim...
Tylko tego brakowało, by wzięto go za diabła!
- To dobrze, bo ja po szwedzku rozumiem jeszcze, ale z duńskiego niewiele wyłapać potrafię. A może i coś ciekawego kątem ucha się usłyszy.
- Maksym też się z nami wybierze?
- Tak.
Ruszyli we trzech zaułkami. Zapadał zmierzch. W oknach słabo połyskiwały płomyki świec i kaganków. Tę część miasta najwyraźniej zamieszkiwała biedota, mało kogo stać było na rzęsiste oświetlenie.
Nafta, pomyślał chłopak. Nie znają jej... Tania, wydajna, łatwa w przechowywaniu. Lampy naftowe dużo by tu dały. Z drugiej strony kaganki mają jedną zaletę. Pali się w nich oliwę, olej lub tran. Jak człowieka bieda przyciśnie, to może zrezygnować z oświetlenia, a za to wypić paliwo albo usmażyć na nim placki.
Patynki kląskały po błocie, ale wiatr wiał lodowaty. Pewnie nad ranem chwyci jeszcze przymrozek.
Читать дальше