- Jakie miasto?
- Pogorzelisko z ruinami kościołów. To, które widziałeś w tej wizji. Zidentyfikowałem je.
- Ono istnieje naprawdę?!
- To Visby.
- Byłeś w Visby...
- Nocą i tylko obok portu. Widziałem ruiny kościołów, a pan Wiktor potwierdził, że jest tam także ta spalona dzielnica.
- Gotlandia. Wszystkie tropy zbiegają się na Gotlandii - szepnąłem.
Tym razem podtrzymał mnie jakiś niewysoki marynarz. I całe szczęście, bo runąłbym jak długi. Staszek wzruszył tylko ramionami i zeskoczył na nabrzeże. Pośliznął się na błocie, ale zdołał utrzymać równowagę. Dwaj żeglarze wciągnęli deski robiące za trap. Okręt odbijał już od brzegu. Przyjaciel odwrócił się i pomachał mi, a potem, nie oglądając się, pobiegł w stronę miasta. Patrzyłem na powiewający czarny płaszcz, słuchałem oddalających się kroków. Milczałem, nie mogąc pozbyć się ponurego przeczucia, że widzę Staszka po raz ostatni.
Okręt odpychany od brzegu kijami trafił na prąd wodny. Leniwy nurt Motławy sam niósł nas w stronę morza. Załoga dokonywała tylko niewielkich korekt kursu.
Ktoś wskazał mi drogę do mojej kajuty. Siadłem ciężko na koi. Zaraz jednak poderwałem się na równe nogi.
- Staszek...
Poradzi sobie, zaśmiał się mój diabeł. A jak nie, to spotkacie się w niebie, albo i u mnie...
Wszedł jeden z marynarzy. W dłoni trzymał parujący blaszany kubek.
- Mości dobrodzieju, przygotowaliśmy, o co wasz przyjaciel prosił. - Ukłonił się uprzejmie.
- Co to? - Spojrzałem na zawartość.
- Psi smalec z rodzynkami, masłem, ziołami i miodem.
Nie zwymiotowałem tylko dlatego, że byłem zbyt osłabiony gorączką. Wypiłem posłusznie miksturę i położywszy się na koi, zapadłem w krótki, pełen majaków sen...
Obudziłem się, gdy słońce stało już wysoko. Pled lepił się do ciała. Podobnie jak niegdyś kozacki uzwar, tak i tym razem lek tej epoki wywołał siódme poty. Ale poczułem się jakby zdrowszy. Ledwo zdążyłem o tym pomyśleć, gdy złapał mnie kaszel. Dłuższą chwilę rzęziłem jak suchotnik, z płuc i oskrzeli odrywały się całe grudy flegmy. Poczułem w ustach słaby posmak krwi. Wreszcie spazmy, które targały moją piersią, uspokoiły się.
Spokojnie. Jestem na morzu. Loch odebrał mi zdrowie, świeże, nasycone jodem powietrze przywróci mnie do życia. Dopiero teraz rozejrzałem się wokoło. Wydało mi się, że znam to wnętrze. Zmieniło się, ktoś postawił ściankę działową, ale w ścianach ciągle tkwiły grube, kute haki przytrzymujące niegdyś hamaki. Przyłożyłem dłoń do czoła. Gorączka już opadła, lecz w płucach nadal grała cała orkiestra symfoniczna. To nie maligna, widzę to naprawdę...
Zwlokłem się z łóżka. Ktoś rozebrał mnie nocą i obmył. Czyste ubranie wisiało na kołku. Moje łachy, uprane, ujrzałem na drągu pod sufitem.
Odziałem się. Były nawet buty, prawie pasujące. Czepiając się framugi, stanąłem w otwartych drzwiach. Teraz dopiero w pełnym blasku dnia przyjrzałem się uważniej okrętowi. Tak. Wzrok mnie nie mylił.
Nie, to niemożliwe, uszczypnąłem się w ramię, żeby sprawdzić, czy nie śnię.
Zatoczyłem się. Ktoś mnie podtrzymał.
- Niepotrzebnie wstaliście, panie - usłyszałem znajomy głos mówiący po niemiecku. - Kładźcie się, proszę, śniadanie zaraz przyniosę.
- Nie... Ja...
Z trudem zogniskowałem wzrok. I oczywiście rozpoznałem go natychmiast. Kulawy chłopak z Bergen.
- Hans?! A skąd żeś się tu wziął?!
W tym momencie podszedł do nas starszy mężczyzna. Obfita biała broda upodobniała go do Świętego Mikołaja.
- Jestem Emilian Anzelm Xyr van der Mulle - przedstawił się. - Kapitan tego okrętu.
- Markus Oberech, jestem zaszczycony, mogąc poznać... - wymamrotałem, walcząc o utrzymanie się w pionie. - Widzę, że nawigujemy wzdłuż Mierzei Wiślanej. Czy nie powinniśmy płynąć do Visby raczej na północ?
- No cóż, drogi panie - westchnął stary wilk morski. - Tak się składa, że nasz okręt żegluje do Rygi.
Nawet się nie zdziwiłem.
- Co więcej, nie nazywa się „Biała Wydra", a „Srebrna Łania" - uzupełniłem ponuro. - Poznaję te cedrowe dechy i miedziane gwoździe. Zmieniliście tylko reling i nadbudówkę kasztelu, daliście też nowe maszty i ożaglowanie. I uzbrojenia widzę jakby więcej niż wtedy na zatoce Vagen...
Spojrzałem na kapitana wyzywająco. Mężczyzna miał nieco zakłopotaną minę.
- Otrzymaliśmy ścisłe rozkazy. Nie masz pan prawa dotknąć stopą lądu Gotlandii - powiedział. - Najlepiej byłoby waszmości zabić, aleś dwukrotnie uratował życie naszym towarzyszom. Zatem powstrzymamy waści z całą stanowczością, starając się przy tym uniknąć przelewu krwi. Oczywiście w granicach rozsądku. - Skrzywił się.
- Nie dotknę stopą... - powtórzyłem.
To da się zrobić. Wystarczy amputacja! - uradował się diabeł.
- Gwarantujemy to własnym życiem. Dlatego też w ładowni mam dziesięć beczek najlepszego magdeburskiego prochu, opatrzonych już lontami, i stale czuwa tam dwóch marynarzy. Jeśli pojawi się diabelska łasica albo wy, korzystając z jakichś mocy, złamiecie moją wolę, podpalą bez wahania.
- Poszaleliście - mruknąłem.
- Służba na „Srebrnej Łani" to największy zaszczyt, jaki może spotkać wtajemniczonego żeglarza. Warto życie oddać, byle przed śmiercią móc poczuć ten pokład pod stopą - wyjaśnił kapitan z godnością.
- Serce w mej piersi bije dla Hanzy - dodał dumnie Hans.
- Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! - wymamrotałem i zawróciłem do kajuty.
Koniec księgi piątej