- Wstawaj - polecił.
Nie roześmiałem się tylko dlatego, że nie miałem siły. Nawet uchylenie powiek okazywało się dla mnie horrendalnym wysiłkiem. Każdy ruch wyciskał z mego ciała litry potu.
- Daj mi zdechnąć w spokoju - poprosiłem.
- Jesteś wolny - burknął, mocując się z kłódką.
Mimo osłabienia i trawiącej mnie gorączki zdziwiłem się.
- Jak to?
- Ano tak. - Wzruszył ramionami. - Rozpiąłeś okowy i umknąłeś. - Skrzywił się. - Nim zauważyłem i wszcząłem alarm, było już za późno, by podjąć pościg...
Taka będzie oficjalna wersja? - zdumiałem się.
- Co? Kto? - wychrypiałem na głos.
- Polecenie burmistrza - warknął. - Gdyby to ode mnie zależało, zgniłbyś w tym lochu, ale on nade mną, a i nad nim wyższa władza. - Patrzył z autentyczną nienawiścią. - Mówiłem ci o tym. Ktoś widać, kto Oka Jelenia strzeże, przyszedł i rozkazał cię wypuścić. Wola burmistrza rzecz dla mnie święta i podporządkować się muszę. Ale strzeż się i nie wracaj tu nigdy, bo drugi raz tak łatwo się nie wykpisz! I słusznie myślałem, że wiesz!
Ktoś w tym mieście okazał Oko Jelenia? Poczułem zamęt w głowie. Muszę je zdobyć...
I omal nie zemdlałem.
- Pomóż mi wstać, człowieku - prosiłem, wyciągając dłoń.
Mało go apopleksja nie trafiła, ale rękę mi podał. Ruch kosztował mnie sporo wysiłku. Oparłem się ciężko o ścianę.
- Czy umarłbym tutaj czy nie, to i tak wszystko jedno - burknąłem. - Tak czy inaczej, nie usłyszysz waszmość ode mnie tego, czego pragniesz. Teraz wolny już jestem i władzy twej nie podlegam, więc szczerze jak na spowiedzi świętej powiedzieć mogę: Czepiłeś się jak rzep psiego ogona... A co ja, biedny szczurek, mogę wiedzieć o interesach ludzi takich jak syndyk Hanzy Heinrich Sudermann czy Peter Hansavritson? Nie wiem, kto ma Oko. Podejrzewać mogę, że kapitan, ale tylko dlatego tak mniemam, że przy mnie go o to Duńczycy pytali. I tylko dlatego, że Sadko i Borys wspomnieli, ostrzegając, bym Oka nie szukał, bo życie całe jedynie na jałowym trudzie stracę.
Zgrzytnął zębami.
- Sudermann... - burknął. - Może to on kazał cię wypuścić? Wszak jest od wczoraj w mieście, a z polecenia burmistrza mam upozorować twą ucieczkę.
- Jak wspomniałem, spotkałem syndyka Hanzy tylko raz w życiu. Nigdy nie zamieniliśmy nawet słowa. Naprawdę nie mam powodu żadnego, by kłamać.
- Może i mówisz prawdę - parsknął. - Ale ja czuję w tobie całe pokłady sekretów. Są na świecie ludzie, którzy w innych jak w otwartej księdze czytać potrafią.
- Musisz waść lepiej litery tego alfabetu dusz poznać... - odgryzłem się. - Cobyś nie próbował czytać po próżnicy tam, gdzie jeno karty białe, myślą ludzką nietknięte.
- Wyrwą kiedyś waści ten plugawy jęzor i do gęby soli nasypią, a wargi dratwą zaszyją. Żałuję jedynie, iż nie ja to zrobię - warknął.
- I wzajemnie, ja też bym waszmości chętnie boczków przypiekł. I nie dla sekretów jakichś mi zbędnych, ale ot tak, dla czystej przyjemności. Dla cudnej pieszczoty, jakiej moje uszy zaznałyby, słuchając waszmości krzyków.
- Pamiętaj, waść, dyspozycję dać, by po śmierci waszej w grób osikowy kołek wbito - zakpił.
W trakcie tejże kulturalnej dysputy przebyliśmy strome schodki. Strażnicy na odwachu leżeli pokotem. Martwi?
- Co im się stało? - wykrztusiłem.
- A to już waszmość powinien wiedzieć. Widać jakiś wspólnik waszmości zakradł się na odwach i zaprawił im piwo wywarem z maku lub podobnym świństwem, tak iż się posnęli...
Weszliśmy do niewielkiego warsztatu. Kazał mi usiąść, wsunął między obręcze kajdan przecinak, a potem uderzył raz a dobrze młotem. Byłem wolny.
Wyszliśmy przez remontowaną część budynku w wąski zaułek na tyłach. Czekał tu wózek zaprzężony w konika.
- Nie życzę waszmości szczęścia, bo głupio by to wyglądało, że ceklarz chce powodzenia ucieczki. Liczę jednak, że kiedyś jeszcze się spotkamy, by rachunki nasze wyrównać. Ja swoje zrobiłem, ten wózek zawiezie cię, gdzie trzeba.
Odwrócił się i znikł bez pożegnania. Usadowiłem się w pojeździe. Człowiek na koźle zaciął szkapę batem i potoczyliśmy się w noc. Mżyło. Zakutałem się w brudną koszulinę. Minął może kwadrans i wózek zatrzymał się na nabrzeżu.
- Jesteśmy - burknął woźnica.
Zsunąłem się na ziemię. Kolana niezbyt chciały mnie słuchać. Wsparłem się o koło wozu.
- A gdzie niby jesteśmy? - wysapałem. - Dokąd mnie przywiozłeś?
- Tam, gdzie kazano. - W bladej szarówce przedświtu wyszczerzył resztki uzębienia.
- W takim razie dziękuję.
- Wszystko już zapłacone. - Skinąwszy krótko głową, zaciął konika batem.
Ze statku zacumowanego na kanale zszedł chłopak w niemieckim płaszczu i szerokoskrzydłym kapeluszu. Staszek. Uściskaliśmy się.
- Zapraszam. - Wskazał trap.
Mam halucynacje, pomyślałem. Albo to dalej efekt działania tego parszywego chińskiego narkotyku. Widać powoli eliminuje się z organizmu. Nadal mam ostre omamy oniryczne...
Deski zadudniły pod naszymi nogami. Staszek podtrzymywał mnie z lewej strony. Stanąłem na pokładzie.
- To ty mnie wyciągnąłeś? - zapytałem półprzytomnie.
- Ja.
- Ale jak?!
- Zablefowałem burmistrzowi, podszywając się pod jednego z agentów Heinricha Sudermanna. Kiedyś opowiem ze szczegółami. - Puścił oko.
- Sudermann jest w mieście! - wybuchłem. - To się rypnie...
Chłopak zbladł jak ściana.
- On... On tu jest? - wyjąkał.
- Od wczoraj... Gdzie ja się znajduję? - zapytałem.
- Ten okręt to „Biała Wydra" - wyjaśnił. - Kapitan nazywa się Emilian Xyr. Dziś o świcie wyruszasz do Visby.
- Hela nie przetrzyma takiej drogi! - powiedziałem. - Nie wolno jej choćby ruszyć.
- Hela zostaje w Gdańsku.
- Ale... - wykrztusiłem przez zaciśnięte gardło. - Przecież nie możemy jej tu zostawić!
Zielone plamy zawirowały mi przed oczyma.
- Zostaję z nią - oświadczył Staszek stanowczo. - Zadbam o wszystko. Lepiej niż... niż do tej pory. Odzyskała przytomność. Wraca do zdrowia.
- To ja powinienem... - zacząłem.
- A ja to niby nie powinienem? - parsknął. - Ty ratuj siebie, ja załatwię tę sprawę. A potem do ciebie dołączymy.
Spojrzałem mu w oczy i zrozumiałem, że nadrabia miną. Że boi się wręcz panicznie, ale i tak pójdzie. Jak w paszczę lwa. Bo tak każe honor, poczucie odpowiedzialności. Wróci do miasta. Tam dorwą go ceklarze i ten cały Grzegorz Grot. Do tego Sudermann. Albo mordercy Grety.
- Powiedz, co konkretnie zrobiłeś, by mnie wyciągnąć z lochu - poleciłem.
Streścił w kilku zdaniach swą szaleńczą misję. Zmartwiałem.
- Kur... - zdusiłem przekleństwo. - Przecież burmistrz dostanie szału! Przeryją całe miasto, byle tylko cię dorwać! Musisz natychmiast uciekać. Zostajesz tu, na pokładzie, i płyniesz do Visby, a ja...
- Będzie, co ma być. A może nic nie będzie? - Spojrzał hardo. - Bóg na niebie, odwaga w sercu, szabla w ręce. Byłem lisem, teraz pora znowu stać się owczarkiem.
Dwóch, może trzech zdoła usiec, zanim go wypatroszą albo naszpikują bełtami, pomyślałem ponuro. Trzeba zatrzymać tego smarkacza, zanim napyta sobie prawdziwej biedy...
Chciałem coś powiedzieć, ale znowu nagle pociemniało mi w oczach. Zatoczyłem się i wsparłem ciężko na relingu. Staszek podtrzymał mnie, bym nie runął na deski pokładu. Policzyłem do pięciu. Zawrót głowy mijał.
- Idę... - Odkaszlnąłem grudę paskudnej flegmy. - Ty płyniesz na Gotlandię.
- Do zobaczenia za kilka tygodni w Visby. - Uśmiechnął się. - Z Bogiem. Opłaciłem chłopaka okrętowego, zajmie się tobą, nim wydobrzejesz. W worku są twoje rzeczy, trochę pieniędzy i notatnik. Spisałem wszystko, co się z nami działo, gdy gniłeś w więzieniu. I jeszcze jedno. Miasto, o którym mówiłeś...
Читать дальше