Milcząc, trawił słowa dzieciaka. Nie ufać instynktowi tak do końca? I nagle poczuł coś jeszcze. Kozacy... To oni jako pierwsi sięgnęli po szable. Dawno, dawno temu, może jeszcze w trzynastym wieku, gdy walczyli z mongolskimi najeźdźcami. Doskonalili kunszt przez stulecia. Szermierze doskonali, natchnieni duchem walki. Jak ci mistrzowie szpady i rapiera z weneckich pieśni... Ci trzej to pierwsi w tych stronach ludzie, którzy opanowali tę sztukę do perfekcji. Pierwsi, którzy na tej ziemi pokazali niezrównane mistrzostwo posługiwania się tą bronią... I dziadek Heli. Cień odchodzącej epoki. Bo już czasy Napoleona to nowa wojna, wojna, w której przemówiły armaty i dalekosiężne karabiny... Potem broń biała była już zawsze w odwrocie, aż sztuka władania nią zanikła...
Stoję u źródła, pomyślał. Mogę nauczyć się tego, co jeszcze niewielu umie. Mogę być jednym z pierwszych, jak dziadek Heli był jednym z ostatnich.
Złożył się i zacisnął zęby. Trzeba się uczyć. Nie wiadomo, kiedy to może się przydać. Nie wiadomo, jak wiele czasu spędzę wśród tych życzliwych ludzi. Muszę wykorzystać każdą minutę...
- Jeszcze raz? - zaproponował.
Przed wieczorem jakiś pacholik przyniósł kartkę od Mariusa Kowalika. Staszek pożegnał się i ruszył do Wielkiego Młyna. Wynalazca musiał zobaczyć chłopaka z okna, bo wyszedł mu na powitanie. Stanęli na brzegu kanału. Kilkanaście kół podsiębiernych obracało się zgodnym rytmem.
- Wybacz, waszmość, że kazałem się fatygować, ale mam trochę nowin - powiedział. - Sami rozumiecie, znajomych tu i ówdzie podpytałem, próbowałem coś przewąchać w kwestii mistrza Markusa.
- Rozmawiałem z justycjariuszem - powiedział Staszek. - Wygląda na to, że oskarżenie...
- Oskarżenie o służenie łasicy to tylko pretekst.
- Wolne żarty!
- Oczywiście spadło im jak z nieba i wykorzystali je z prawdziwą radością. I jeszcze biedy nielichej mu napyta. Jednak nie ono jest tu naprawdę ważne. Jest ktoś w otoczeniu burmistrza. Ktoś, komu bardzo nie podoba się polityka uprawiana przez Hanzę. Ktoś, kto najchętniej widziałby Gdańsk poza ligą.
- Kto taki?
- Zygfryd Wolf.
- Już wspominałeś, panie, to nazwisko, lecz ono mi nic nie mówi.
- I mnie bardzo niewiele. Jest jednym z zaufanych sekretarzy imć burmistrza. Ale czasem bywa tak, że ktoś pociąga za sznurki ukryty za kotarą. O Wolfie mówią, że król go tu przysłał, by interesa monarchii zabezpieczał.
- Czy tym nie powinien zajmować się burgrabia?
- Powinien. I trochę się zapewne zajmuje - w głosie Mariusa dało się wyczuć zjadliwą ironię. - W każdym razie Zygfryd właśnie u burmistrza wyprosił nakaz aresztowania Marka Oberecha.
- Dziwne rzeczy pan mówi - westchnął Staszek. - To jakieś meandry wielkiej polityki. Co mój przyjaciel ma z tym wspólnego?! Co ma wspólnego z waszymi sprawami?! Płynął na „Srebrnej Łani". Podsłuchał wasze plany?
- Nic nie ma wspólnego! Zupełnie nic. Nigdy w życiu człowieka tak niepewnego nie dopuścilibyśmy do najbłahszych tajemnic związku. Wsparł nas w walce z piratami, uratował mi życie, uratował życie Petera Hansavritsona, i to dwukrotnie. Wdzięczność dozgonną mu winniśmy, ale do sekretów naszych nie dopuściliśmy i nie dopuścimy. Nigdy. Tylko że... Oni o tym nie wiedzą.
- Rozumiem...
- Przybył do Gdańska w towarzystwie dwu naszych zaufanych, Sadki i Borysa. Bardzo niedobrze się stało, bowiem pan Grot wyciągnął z tego całkiem opaczne wnioski.
- Czyli?
- Markus wpadł po uszy. Bo jak go mają pod kluczem, zechcą wypytać o to, co wie. Nawet jak powie wszystko, zresztą śmiało mówić może, bo to żadna tajemnica, to i tak nie uwierzą w jego szczerość. Bo i wszystko przeciw niemu przemawia.
- Co zatem możemy zrobić?
- Niewiele. Grzegorz Gerhard Grot pracuje tu od lat. Nie ma bliskiej rodziny, jest całkowicie nieprzekupny. Wykonuje tylko to, co z przepisów wynika, lub rozkazy burmistrza, a w tym przypadku Zygfryda Wolfa. Te zaś są takie, by pod kluczem go trzymać w dolnym lochu, na żadne odwiedziny zgody nie wydawać, a gdyby nie złamały go smród i ciemnica, poddać torturom.
- Do diabła!
- Po Wielkanocy do miasta zawita pewnie syndyk Hanzy Sudermann. Mogę go uprosić o wstawiennictwo. Ale czy to coś pomoże? Poza tym niechętnie swą władzę narzuca, woli, gdy wszyscy współpracują zgodnie, jak równy z równym.
- A gdyby tak... - zamyślił się Staszek.
- Co chcesz powiedzieć?
- Oko Jelenia.
- Milcz, nie wymawiaj nawet! - syknął Marius, rozglądając się w panice na boki. - Skąd ty, u diabła, wiesz... A, jasne. Krucafuks. Powinieneś umrzeć tylko dlatego, że znasz tę nazwę.
Staszek poczuł zimny pot na plecach. Wynalazca milczał, patrząc na wodę i wirujące koła młyńskie.
- To możliwe - powiedział wreszcie.
Staszek popatrzył na niego zdezorientowany.
- Można by zrobić i tak. Nie słyszałem wprawdzie, by Oka użyto w tak błahej sprawie, ale po prawdzie niewiele wiem o tym, jak często i do jakich celów go używano. Problem w tym, że tylko Hansavritson wie, gdzie zostało ukryte, i tylko on wie, jak się nim bezpiecznie posłużyć. A on przepadł jak kamień w wodę.
- Musimy zatem wymyślić coś innego.
- Musimy - potwierdził Kowalik. - Justycjariusza nie przekupimy. Ale może dałoby się Wolfa przekonać, że pobłądził.
- Jeśli potrzeba pieniędzy...
- Z naszej winy w biedę Markus popadł, więc my koszta ewentualne poniesiemy - uciął. - Spotkamy się ponownie za dwa lub trzy dni.
- Dziękuję za pomoc.
- Podziękujesz, jak efekty tej pomocy obaczymy... - westchnął Marius.
Staszek pożegnał się i ruszył na kwaterę.
*
Pańko prowadził Helę. Worek z dobytkiem dziewczyny przerzucił sobie przez ramię. W niemieckim ubraniu spokojnie mógł udawać młodego pludraka, kupieckiego syna albo wędrownego czeladnika któregoś z bogatszych cechów. U boku zamiast szabli miał kord.
- Ferberów jest wiele rodzin - opowiadał. - Z jednego pnia ponoć się wywodzą, żyją w Gdańsku od czasów tak zamierzchłych, że choć pamiętają, iż są jednej krwi, sami nie pomną już przodków, poprzez których rodziny ich związane. I różnej są kondycji, i biedni, i bogaci. I sławnych mężów ród ten wydał, i nic nieznaczących.
- Sławnych? - zaciekawiła się dziewczyna.
- Ot, choćby biskup Maurycy Ferber, zmarły lat temu dwadzieścia parę, który dzielnie z heretykami na ziemiach diecezji warmińskiej walczył i szkody wielkie im poczynił. Zaś pani Agata i brat jej Artur to dzieci Wiktora Ferbera, który biskupa tegoż widzi mi się nader dalekim kuzynem... A oto i jesteśmy.
Stali przed niewielką trzypiętrową kamienicą. Dom był nieco zaniedbany. Pacholik zastukał kołatką.
Nie minęła chwila i drzwi otworzyła niewysoka, ciemnowłosa dziewczyna, może trzy lata młodsza od Heli. Kozaczek patrzący z boku uniósł brwi. Były do siebie podobne, może nie jak rodzone siostry, lecz aż się zdziwił.
- Czym służyć mogę? - Stojąca w progu przechyliła pytająco głowę, ale wpatrywała się przy tym w rudy lok wymykający się spod chustki Heli.
- Proszę zaanonsować pani Agacie, że Helena...
- Ach! Pani Agata dawno już dyspozycje wydała, że gdybyście, pani, tylko się pojawiła, mam niezwłocznie zaciągnąć do niej choćby siłą, o dowolnej porze dnia i nocy, a nawet obudzić, gdyby potrzeba takowa zaszła! - Uśmiechnęła się.
Pańko pożegnał się uprzejmie i odszedł. One zaś ruszyły do wnętrza domu. Ród, niegdyś bogaty, wyraźnie podupadł ostatnimi czasy. Hela zarejestrowała to niemal machinalnie. Obicia krzeseł z grubo tłoczonej i barwionej skóry od dawna prosiły się o wymianę. Malowidła na stropach też wymagały odświeżenia.
Читать дальше