- Nie tak znowu daleko - obruszył się rozmówca. - Trza przez Koronę pojechać ku południowym krainom, w jakieś sześć, siedem niedziel w Wenecji można stanąć. Tam statków moc na lagunie i w porcie, trza ugadać kapitana, co do Ziemi Świętej lub Egiptu płynie. W kolejne trzy albo cztery niedziele człek już na miejscu widokiem palm się rozkoszuje, a pod stopami ziemię tę samą ma, po której Zbawiciel nasz ze swymi apostołami kroczył. Chyba że akurat wojna trwa na morzu lub lądzie, wtedy dwa, trzy lata trzeba w italskiej ziemi poczekać na dogodną sposobność przebycia morza.
- Albo piraci tureccy okręt pochwycą, wtedy człek te palmy zobaczy, gdy go batogiem do kamieniołomu jako raba pędzić będą, a w Ziemi Świętej grób swój co najwyżej znajdzie - zauważył ktoś.
- Też nie jest to złe, gdyż cierpiąc w niewoli, duszę swą odkupić można, a głowę na spoczynek wieczny w Palestynie złożyć dobrze, bo bliżej stamtąd do nieba... - upierał się szlachetka.
- Czemuś zatem waszmość sam z tej okazji do zbawienia nie skorzystał? - zakpił podgolony.
- Kto mówi, żem nie korzystał? Tylko ciało me i duch słabe się okazały. Trzy lata niewoli nie minęły, gdym zbiegł na chrześcijański statek i szczęśliwie do dom wrócił.
Odsłonił nadgarstki, ukazując blizny po kajdanach.
- Wybacz, waszmość. - Podgolony wstał i skłonił się z szacunkiem. - Durne rzeczy żem gadał, a jak trzeba, zaraz pod stół wejdę i jak pies słowa me odszczekam.
- Nie trza, siadaj, waść. Może bym i nie zbiegł, niewolę jako pokutę za błędy młodości w pokorze przyjmując, ale miast do Palestyny sprzedali mnie do Egiptu, tedy celu podróży nie osiągnąłem. A przyjemność to żadna męczyć się z dala od miejsc świętych. - Wyszczerzył zęby. - I jeszcze ten fart, że mnie nie wykastrowali, tom po powrocie żonkę sobie wyszukał i troje dzieci spłodził.
Wszyscy zgromadzeni przy stole ryknęli śmiechem.
O, ja pierniczę, co za świry, pomyślał Staszek.
- Tedy wiosną wyruszywszy w drogę, na jesieni można krainy te osiągnąć - Kozak wrócił zręcznie do tematu. - Jednakoż czy z Lewantu ktoś przybyłby ludzi w Gdańsku mordować?
- Tatarzy czasem tak robią, że kogo w jasyr nie wezmą, to zarżną - zauważył podgolony. - Waść na Dzikich Polach bywał, zatem sam wiesz najlepiej.
- Jednak Tatarzy nie zakradają się jak szczury do miast. - Maksym wzruszył ramionami. - Zresztą w tych stronach ich się nie uświadczy, jednegom w Płocku spotkał, gdzie w szpitalu Świętego Ducha dogorywał.
- Są przecież i na Litwie, siedzą, gdzie ich jeszcze Witold, brat Jagiełłowy, lat temu sto pięćdziesiąt osadził... - powiedział Artur. - Takoż w Mahometa wierzą, a Boga Allahem zwą.
- To daleko.
- Bliżej niż do Ziemi Świętej - obruszył się szlachcic obieżyświat. - W dwie niedziele konno można na Litwę z Gdańska dojechać. Albo morzem się puścić do portu, który Niemcy Memel zwą.
Memel? Staszkowi przypomniały się znaczki z klasera po dziadku. Ach, jasne. Taki nadruk hitlerowcy wykonali na znaczkach litewskich, gdy zajęli Kłajpedę.
- Ale ci z Litwy spokojnie siedzą, bo choć wiary innej, wiernie królom naszym służą - upierał się ktoś inny.
Staszka zmęczyła i rozczarowała ta rozmowa. Nie wynikało z niej zupełnie nic...
- A słyszeliście waszmościowie o lekach, które nawet trąd pokonać mogą? - zapytał, dolewając im do kubków.
- Małe i białe kamyczki, jak te, które włoscy medycy pigułami zowią - ożywił się podróżnik. - Dwa i trzy lata temu były do kupienia, potem jednak zapas ich się skończył. Może jeszcze który aptekarz kilka posiada, ale pod koniec dziesięć dukatów za jedną żądali...
- A jakże. Dobrze mówisz. Dwa lata temu tu, w Gdańsku, kupić je można było. Lek to był potężny wielce, choć i cena jego niejednemu mieszek wywróciła na nice. Ponoć trąd usuwały i syfilis, powiadali, że niejednego, co już dogorywał, do życia przywróciły. Sam bym kupił kilka, jednak nim się zdecydowałem, przepadły niczym kamień w wodę - uzupełnił podgolony.
- A kto je aptekarzom sprzedawał? - zapytał Staszek. - Skąd je brali?
Niestety, nikt z zebranych nie wiedział. Staszek wymacał w kieszeni pół talara i zamówił wina. Na stół trafiła też gliniana misa pełna wędzonych pasków ryby. Artur przesiadł się tak, by znaleźć się naprzeciw Staszka.
- Mistrz Marek znaczną wiedzę posiada - powiedział w zadumie. - Waść znasz go lepiej niż ja. Tak bym chciał... gdzieś daleko. W świat, za horyzont. Znaleźć nowe lądy, znaleźć miejsca, gdzie z górskiego potoku złoto można wypłukać.
- Złoto - uśmiechnął się Samiłło. - Na cóż go w ziemi szukać, gdy ono na dwu nogach kroczy. Stroje urzędników bisurmańskich na Krymie aż się w oczach mienią. Zda się, jakby to krople potu na spasionych cielskach, a to kamienie szlachetne połyskują. Jednego takiego w boju dostaniesz i usieczesz, a kieszenie napełnisz drogocennościami po brzegi. Wieś całą za to kupisz, chutor w stepie wystawisz, całą rodzinę opatrzysz, dziadom swoim dożywocie zapewnisz, a i dla dzieci, może wnuków twych jeszcze zostanie... A i wiarę chrześcijańską tym uczynkiem wspomagasz. - Zrobił świątobliwą minę i przeżegnał się.
- Jam kupiec, tedy na morzu i za morzem bogactw szukać mi wypada. - Artur uniósł dumnie głowę.
- Można na morzu, można i za morzem - rzekł poważnie Kozak. - Raz nas ataman Bajda posłał daleko, na turecki brzeg Morza Czarnego. W czterdzieści czajek na miasteczko pogan spadliśmy tuż przed świtem. Cośmy tam łupów nabrali, a i dwudziestu rabów chrześcijan, co madziarskiej byli mowy, uwolniliśmy i zabraliśmy, by do dom powrócić mogli.
- Jam kupiec. - Artur zaczął się złościć. - Tedy bogactw szablą nie dobywam.
- Kto powiedział, że szablą, wszak można i z hakownicy w Turka wypalić - zażartował Maksym. - Jeno z daleka trzeba mierzyć, bo brylant od ognia z lufy zgorzeć może, że nawet popiół nie zostanie. Jednako od drugiej strony patrząc, kamień taki zwykle oprawę złotą posiada i gdy nawet w pył się rozsypie, ona pozostaje.
Wszyscy roześmiali się serdecznie. Ktoś nagrodził kozackie mądrości, dolewając Maksymowi do kubka.
- Wy ludzie wojny, jam kupiec. Nie bronią, nie siłą, ale rozumem skarby zdobędę... - młody, choć sam rozbawiony, nadal próbował się odgryzać.
- Można i rozumem. - Samiłło zrobił fałszywie poważną minę. - Jakeśmy stepem jechali z atamanem Bajdą, co to jeszcze atamanem w ten czas nie był, Cyganów spotkaliśmy, co skrzynię kowaną na szlaku skradli, ale otworzyć jej nie mogli. Lekka była, lecz nas zaciekawiła, tedy złotem im za nią zapłaciliśmy. Rozumu dla jej otwarcia trza było nielichego, bo z nitowanej stali uczyniona, rozbić młotem się nie dawała. Zatem zamki drutami przyszło nam próbować...
- I co było w środku? - zaciekawił się Staszek.
- Pisma od chana Krymu do cara, ważne wielce. I tu się rozum Bajdy objawił. Bośmy papiery wielmożnemu panu wojewodzie Fryderykowi Prońskiemu w Kijowie sprzedali. Oj, ucieszył się z nich, ucieszył, powiedział, że zaraz dla jaśnie nam panującego króla Zygmunta Augusta odpis przygotować każe. A skrzynkę zamknęliśmy tak, by śladu nie było, i niby to całą, nieotwartą przez nas, za ciężkie pieniądze na powrót Tatarom, co jej szukali, sprzedaliśmy. Też się cieszyli, że ją wykupili. Gorzej pewnie, gdy ją w Moskwie otwarto, bośmy do środka włożyli szczura zdechłego wraz z listem, że to dla cara Iwana podarek ze szczerego serca płynący od Kozaków z Zaporoża.
Zebrani przy stole ryknęli śmiechem. Artur siedział z nieco skwaszoną miną, ale wreszcie i on nie wytrzymał. Wydal z siebie iście ośli ryk.
Читать дальше