Oprych z włócznią stanął nade mną. Gestem przywołał kompana. Rozpoznał? I dobrze. Skuty kajdanami nie obronię się przed dwoma, ale jeśli zadziałam z zaskoczenia... Pochylił się, dostrzegłem błysk noża w jego łapie.
Kopnąłem z całej siły obunóż. Uderzyłem nisko. Chrupnęło łamane kolano. Siła ciosu rzuciła napastnika na drugi koniec celi.
- Alarm! - ryknąłem jak mogłem najgłośniej.
Pozostali skazańcy też zaczęli się wydzierać. Kopnięty padł na wznak prosto między dwóch więźniów. Usłyszałem brzęk oków i charkot, zdaje się, tamci dusili go łańcuchem. Tak to bywa, gdy się trafi w łapy portowych rzezimieszków... Drugi nie czekał - gnał w stronę liny. Ktoś podstawił mu nogę. Wywalił się jak długi, poderwał, skoczył ku ścianie, lecz liny już nie było. W okienku mignął jakiś cień. Lina opadła na podłogę. Ceklarze odcięli mordercy drogę ucieczki? A może kamraci, ot tak, spisali go na straty? Stanął jakby niezdecydowany, ujrzałem niewyraźny ruch, chyba unosił coś do ust. I w tym momencie włócznia wbiła mu się z chrzęstem w plecy. Patrzyłem, jak osuwa się po murze. Kto, u diabła... A, jasne. Gdy kopnąłem tamtego, musiał upuścić broń... Zaraz, zaraz, a nóż? Miał przecież majcher. Rozejrzałem się po podłodze. Gdyby udało mi się go przechwycić...
Teraz dopiero huknęły drzwi wejściowe, do środka wpadli strażnicy. Z pochodniami i mieczami w dłoniach... Rychło w czas, chłopaki!
Czułem, że odpływam. Płomienie pochodni chwiały mi się przed oczyma. Zawroty głowy były coraz silniejsze. Znowu musiałem walczyć o życie... Tym razem przynajmniej nikogo nie zabiłem, wyręczyli mnie tak zwani kumple spod celi.
*
Powietrze w zaułku było tak zimne, że Staszek przez chwilę nie był w stanie złapać oddechu. Zadymiony, przesycony wonią ludzkich ciał i piwa szynk nieoczekiwanie wydał mu się dużo sympatyczniejszy niż do tej pory. Ulica była ciemna, śliska od lodu, dął nią wiatr. Chłopak ściślej zakutał się w poły płaszcza. Obaj Kozacy nic sobie nie robili z mrozu.
- Lepiej nie śpiewać na głos - pouczył Samiłło. - Ceklarze bardzo nie lubią, gdy ktoś nocnymi hałasami mieszczan budzi. I dwie niedziele można za taki wybryk w loszku posiedzieć...
- Toż nie wypiliśmy tyle, by wszczynać burdy. - Maksym wzruszył ramionami.
Ruszyli po zmarzniętej ziemi. Gdzieś z daleka doszedł ich uszu huk samopału, a po chwili drugi.
- Coś niedobrego się dzieje - powiedział starszy Kozak. - Obok ratusza chyba.
Jakby w odpowiedzi na jego uwagę ponownie huknął strzał. I naraz posłyszeli tupot buciorów.
- Stać, stać! - rozległy się krzyki. - Zatrzymać ich!
Przyjaciele rozejrzeli się niespokojnie. Tupot zbliżał się. Zza rogu ulicy wybiegła grupka siedmiu uzbrojonych mężczyzn. Ubrani byli z niemiecka, w szerokie kapelusze i obszerne płaszcze. Dwóch niosło kusze, na szczęście ze zwolnionymi cięciwami. Pozostali dzierżyli w dłoniach miecze lub kordy. Kilku miało na twarzach maski wycięte z wyprawionej skóry. Kozacy błyskawicznie dobyli szabel, przegradzając im drogę.
- Stójcie, kimkolwiek jesteście! - warknął Maksym. - Broń swą na ziemię złóżcie...
- ...a będzie wam dane brzask wschodzącego słońca oglądać - dodał jego towarzysz.
Zamaskowani nie dali po sobie poznać, że w ogóle ich zrozumieli. Stali nieporuszeni, ale widać było, że zaraz skoczą do przodu.
Teraz umrę, pomyślał Staszek, wyciągając jednym ruchem swoją broń.
Nieznajomi jakby tylko na to czekali, bez wahania ruszyli na nich. Chłopak uchylił się przed głownią kordu, sparował dwa kolejne ciosy. Obcy walił mieczem jak cepem, szybko i ze straszliwą siłą. Szczęk stali obok świadczył, że i Kozacy jakoś sobie radzą. Staszek odbił kolejne uderzenia. Przeciwnik, ledwo widoczny w mroku, był roślejszy, dużo silniejszy i najwyraźniej chciał jak najszybciej zakończyć starcie. Drugi wyrósł obok. Staszek w ostatniej chwili dobył noża. Zasłonił się przed cięciem pierwszego, jakimś cudem zablokował klingą cios drugiego. Samiłło wyrósł znikąd i machnąwszy swoją bronią, zdekapitował tego wyższego.
- Uciekamy! - krzyknął.
Kozacy chcą uciekać?! - Staszek poczuł, że ogarnia go prawdziwy strach.
Ktoś jeszcze nadbiegł. Bełt z kuszy śmignął chłopakowi tuż przed nosem, rozległy się dwa albo trzy strzały. Rozbłysły w powietrzu płonące pakuły wyrzucane z luf i znienacka wszystko ucichło.
- Gonić ich!
Chłopak drgnął, rozpoznając głos Grzegorza Grota. Rozejrzał się zdezorientowany. I opuścił szablę.
Już po wszystkim, zrozumiał.
Zamaskowani zmykali jak zające. Ceklarze ścigali ich zajadle. Dwaj w biegu nabijali pospiesznie broń.
Starcie było tak błyskawiczne, że nie zdążył jeszcze otrząsnąć się z szoku. Spostrzegł trupy na ulicy. Kozacy też nie wyszli bez szwanku. Samuel miał rozharatane ramię, Maksym otrzymał cios w rękę. Karwasz nie do końca zatrzymał uderzenie, po dłoni mężczyzny ciekły grube krople krwi.
- Jesteś cały? - zapytał Staszka.
- Chyba tak - wykrztusił.
Zadudniły buciory. Łapacze wracali.
- Uszli nam - odezwał się jeden z nich.
- Dupy wolowe! - warknął justycjariusz. - Skórę pasami będę darł. Dajcie światła!
Od strony ratusza nadbiegło jeszcze paru strażników. Otwierały się okna, mieszkańcy kamienic zaniepokojeni hałasem wyglądali ostrożnie zza uchylonych drzwi. Zabłysło kilka świec osadzonych w latarkach.
Na ziemi leżało ciało pozbawione głowy i drugi mężczyzna zastrzelony przez ceklarzy z kuszy. Z pleców sterczały mu dwa głęboko wbite bełty.
- Krucafuks! - zaklął Grot. - Jesteście ranni? - zwrócił się do Kozaków.
- Draśnięcia tylko - zbagatelizował Samiłło. - Dla Kozaka rzecz to zwyczajna rany odnosić.
- Za pomoc serdecznie wam dziękuję. - Grot skłonił się. - Szkoda, że żadnego z tych złoczyńców nie zdołaliśmy ująć żywcem...
- Jeden raniony został - wyjaśnił któryś z ceklarzy. - Z kuszy go trafiłem w ramię, ale widać tak przeszło, że na ziemię nie upadł, a ból mu ochoty do biegu nie odebrał.
- A innego po tym poznamy, że ręki mieć nie będzie - dodał drugi, wskazując oderżniętą dłoń leżącą w rynsztoku.
Palce zaciśnięte były niczym szpony na długim, paskudnie wyglądającym kindżale.
Staszek poczuł mdłości, ale się opanował. Oddychał głęboko zimnym powietrzem.
- Panowie - justycjariusz skłonił się przed nimi - za pomoc okazaną moim ludziom raz jeszcze z całego serca dziękuję. Jeśli mógłbym prosić do mnie do kantorka, chciałbym pogadać o tym, co też się stało, i waszej opinii zasięgnąć...
- Spać nam pora - rzekł Samiłło. - A i rany, mimo że powierzchowne, bolesne są bardzo i opatrzyć je trzeba. Dom nasz niedaleko i tam chcielibyśmy się udać. Zeznania stosowne jutro złożyć możemy. Wiele też powiedzieć nie zdołamy, bo w tym mroku twarzy ni strojów rozeznać nie sposób.
- Maski mieli - dodał Staszek. - Takie jak ten. - Wskazał trupa.
- Wszyscy? - zapytał któryś ze strażników.
- Ten, który ze mną walczył, na pewno. Ale drugi chyba nie.
- Ja dwóch w maskach widziałem i dwóch bez masek - uzupełnił Maksym. - Ale sześciu lub siedmiu ich było i nie wiem, jak inni.
- To, że nadal żywi i nieomal cali przed waszmością stoimy, temu zawdzięczamy, iż czasu tracić nie chcieli, jeno o drogę wolną im poszło - podjął Samiłło.
- Co waść powiedział? - zdumiał się urzędnik.
- Że to szermierze od nas lepsi. W zabijaniu wprawieni. Tylko przez zaskoczenie jednego żem ubić zdołał. Gdyby ceklarze nie nadbiegli, bekami szyjąc a z samopałów ognia dając, nasze trupy by na tym zmrożonym błocie spoczywały. Tedy nie waszmość nam, ale my waszmości i ludziom waści podziękować musimy.
Читать дальше