– Kawy?
– Jeżeli pan robi dla siebie…
Idę do kuchni. Gliniarz pyta:
– Nigdy pan nie zamyka drzwi?
– Nigdy.
Myślę: “Nie mogę ze względu na swobodę seksualną mojego psa", ale tego nie mówię.
– Mam tylko kilka pytań. Rutyna.
Dokładnie tego się spodziewałem. Budzonko dla przykładnych pracowników Sklepu. W pierwszej kolejności wizyta gliniarzy u dziesięciu działaczy związkowych i tuzina przyjemniaczków niezrzeszonych. Prezent gwiazdkowy Dyrekcji dla jej drogich podopiecznych.
– Pan żonaty?
Osłodzona woda śpiewnie szumi w miedzianej maszynce.
– Nie.
Wsypuję trzy łyżeczki mielonej tureckiej kawy i powolutku mieszam, aż stanie się aksamitna jak głos Klary.
– A dzieci tam, na dole?
Stawiam maszynkę na ogniu i czekam, aż kawa podejdzie pod wierzch, bacząc, by się nie zagotowała.
– Przyrodni bracia i siostry, dzieci mojej matki.
Podczas gdy ołówek czerni papier w notesiku, inspektor Caregga zadaje następne pytanie:
– A ojcowie?
– Rozproszeni.
Rzucam okiem przez drzwi do kuchni, Caregga zapisuje, że moja biedna matka rozprasza mężczyzn. Następnie zjawiam się z dzbankiem i filiżankami. Leję gęsty wywar. Powstrzymuję wyciągniętą rękę inspektora.
– Niech pan zaczeka, fusy muszą opaść na dno.
Fusy opadają.
Juliusz, siedzący przy jego nodze, pożera go wzrokiem.
– Jaką ma pan funkcję w Sklepie?
– Daję się ochrzaniać.
Ani mrugnie. Zapisuje.
– Poprzednie miejsce pracy?
O kurczę, lista będzie długa: magazynier, barman, taksówkarz, nauczyciel rysunku w instytucji religijnej, sondażysta w branży mydeł toaletowych, na pewno jeszcze o czymś zapomniałem, no i kontroler techniczny w Sklepie, moja ostatnia robota.
– Od?
– Od czterech miesięcy.
– Podoba się panu?
– Tak sobie. O wiele za dobrze płatna jak na to, co wykonuję, ale za mało jak na to, ile się upieprzę.
(Trzeba, u licha, podnieść poziom rozmowy!)
Notuje.
– Nic pan wczoraj nie zauważył niezwykłego?
– A jakże! Bomba wybuchła.
Tym razem jednak podnosi głowę. Ale dokładnie tak samo bezbarwnym tonem uściśla:
– Chodzi mi o czas przed wybuchem.
– Wtedy też nic.
– Podobno był pan trzykrotnie wzywany do działu reklamacji?
Ano właśnie. Opowiadam mu o kuchence, odkurzaczu i piromańskiej lodówce.
Grzebie w wewnętrznej kieszeni i rozkłada przede mną plan Sklepu.
– Gdzie znajduje się dział reklamacji?
Pokazuję.
– Przechodził pan więc co najmniej trzy razy obok działu zabawek?
Ale dedukuje, zuch!
– Istotnie.
– Czy pan tam przystawał?
– Tak, przez dziesięć sekund za trzecim nawrotem.
– Nic pan nie zauważył specjalnego?
– Poza faktem, że celowano do mnie z AMX 30, nic.
Zapisuje w milczeniu, zakłada skuwkę na pióro, wypija kawę jednym haustem, razem z fusami, wstaje i mówi:
– To by było wszystko. Proszę nie wyjeżdżać z Paryża, mogą być jeszcze pytania, do widzenia, dziękuję za kawę.
No i tyle. Nie tylko w filmach zdarza się, że człowiek siedzi i długo patrzy na zamknięte drzwi. Juliusza i mnie urzekła szczera natura inspektora Careggi. Przed chłopakiem stoi wielka przyszłość w brygadzie rozrywki. Ale za to mam już bajeczkę, którą dziś wieczorem zaserwuję dzieciakom: o tym, co powyżej, tyle że odpowiedzi będą eksplodować jedna po drugiej, pełne błyskotliwego humoru, a rozstanie przebiegnie w atmosferze nienawiści, nieufności i podziwu; gliniarzy będzie dwóch, dwóch drani mojego własnego pomysłu, których dzieci dobrze już znają: jeden mały, kudłaty, nieopisanej brzydoty, jak hiena, i olbrzymi łysol – z wyjątkiem pary baków, które niczym wykrzykniki rysują się na jego potężnych szczękach.
– Dżib Hiena i Pat Bako! – zawyje Malec.
– Dżib Hiena z imienia i z wyglądu – dopowie Jeremiasz.
– Pat Bako z imienia i z fryzury – dorzuci Malec.
– Gorszy od Eddiego Trumny i bardziej nieobliczalny niż Drewniany Czech.
– Czy są zaprzyjaźnieni? – zapyta Klara.
– Nie rozstają się od piętnastu lat – odpowiem – ratowali sobie wzajemnie życie niezliczoną ilość razy.
– Jaki mają wóz? – spyta Jeremiasz, który uwielbia, żeby mu odpowiadać na pytania.
– Peugeota 504, różowy kabriolet, sześć cylindrów w V, niebezpieczny jak rekin.
– Spod jakiego są znaku? – zapyta Teresa.
– Spod Byka, obydwaj.
Kiedy po wyjściu Careggi idę do dzieci, choinka jaśnieje całym, jak to się mówi, swoim blaskiem. Jeremiasz i Malec wydają okrzyki, niczym mewy wśród oceanu papierów po prezentach. Teresa, z brwiami zmarszczonymi jak prawdziwy zawodowiec, przepisuje moją wczorajszą opowieść na nowiutkiej maszynie z karbowaną gałką. Luna – przyszła do nas w odwiedziny – ogląda scenę rodzinną ze łzą w oku, stopy rozstawiła, jakby była w szóstym miesiącu. Odnotowuję nieobecność Laurentego. Klara płynie mi na spotkanie w dżersejowej sukni, wygląda zgrabnie jak płomyczek. Trzyma w ręku starą Leicę, której mi milcząco od lat zazdrościła i z którą w końcu dla niej się rozstałem uwzględniwszy jej namiętność do zdjęć. Sukienkę wybrał Teo. W tej dziedzinie zawsze należy ufać mężczyznom, którzy wolą mężczyzn. (A może to przesąd.)
– Masz, Beniamin, prezent dla ciebie.
To, co Klara mi podaje, jest ładnie zapakowane. W kartonowym pudełku, w bibułce, para bamboszy nadziewanych futrem jak kremem. Dokładnie to, o co mi chodziło. Tak jest, mamy Boże Narodzenie.
Następnego dnia, dwudziestego szóstego, powrót do pracy. Jak co dzień Juliusz towarzyszy mi do metra Pere-Lachaise, po czym udaje się na podryw po Belleville, podczas kiedy ja zajmuję się zarabianiem na jego michę. W oślinionych szczękach od przedwczoraj wieczór siedzi nowiutka piłeczka.
Gazeta, którą kupuję, rozwodzi się obszernie na temat strasznego zamachu w Sklepie. Ponieważ jedna ofiara to niewiele, autor artykułu opisuje, czego moglibyśmy być świadkami, gdyby ich było tuzin. (Chcesz zobaczyć prawdziwy sen, to się obudź…) Następnie pismak poświęca jednak parę wierszy biografii zmarłego. Był to porządny człowiek, właściciel warsztatu samochodowego w Courbevoie, sześćdziesięciodwulatek, którego sąsiedzi serdecznie opłakują, ale który “szczęśliwie" był kawalerem, bezdzietnym kawalerem. Nie, nie przywidziało mi się, naprawdę przeczytałem “szczęśliwie kawalerem i bezdzietnym". Rozglądam się dookoła: fakt, że Pan Bóg Przypadek w pierwszej kolejności zabija “szczęśliwie" kawalerów, nie wydaje się nikomu psuć dobrego samopoczucia w rodzinnym sosie metra. Wprawia mnie to w tak dobry humor, że wysiadam przy Republice, zdecydowany odbyć resztę drogi na piechotę. Zimowy poranek, ponury, lepki, lodowaty. Zatłoczony Paryż jest kałużą żółtą od klejących się do niej świateł.
Bałem się, że się spóźnię, ale Sklep jest jeszcze bardziej spóźniony ode mnie. Ze swymi żelaznymi żaluzjami spuszczonymi na wielkie szyby wystawowe robi wrażenie poddanego kwarantannie. Z podziemnych kotłów wydobywa się para i rozchodzi w porannej mgle. Gdzieniegdzie jednak niewielkie prześwity dają znać, że serce bije. Wchodzę więc i natychmiast zalewa mnie potok światła. Za każdym razem ten sam szok. Na zewnątrz jest ciemno i ponuro, a w środku lśni. Cały ten blask – który bezgłośną kaskadą spływa z wyżyn Domu Towarowego, odbija się od luster, mosiądzów, szyb, sztucznych kryształów, wlewa pomiędzy rzędy stoisk, obsypując człowiekowi duszę jak pył – cały ten blask nie tyle świeci, co stwarza pewien świat.
Читать дальше