– Alister Crowley!
(Aha, Alister Crowley, sławny angielski mag, dobry kumpel Belzebuba: Leamington 1875 – Hastings 1947, znam…)
Książkę otworzyła na fotografii, która jest kropka w kropkę podobna do pierwszego z czterech ujęć Leonarda. A w każdym razie bardzo podobna. Pod zdjęciem następujący podpis: Bestia, 666, Alister Crowley.
A na strome obok tekst spowity wyziewami siarki:
Jedynym prawem: czyń, co zechcesz. Albowiem każdy człowiek jest gwiazdą. Ale większość o tym nie wie. Nawet najzatwardzialsi ateusze są bękartami chrześcijaństwa. Jedyny, który ośmielił się powiedzieć: “Jestem Bogiem", umarł w szaleństwie, kołysany przez swoją mamusię, uzbrojoną w krucyfiks. Nazywał się Fryderyk Nietzsche. Inni człekokształtni naszego XX wieku zastąpili sobie Chrystusa Mamonom, a święta – wojnami światowymi. Są całkiem dumni z tego, że upadli niżej niż ich poprzednicy. Po karłach wzniosłych oto karły odrażające. Po rządach ludzi nadto ludzkich – dyktatura podludzi…
– On nie umarł, Ben, on nie umarł, on się ponownie wcielił!
Gotowe. Wystartowaliśmy.
– Uspokój się, malutka. Jest dokumentnie nieżywy. Załatwiony w fotoautomacie.
– Nie, jeszcze raz wykorzystał pozory śmierci, żeby tym sprytniej wypłynąć gdzie indziej i kontynuować swe dzieło.
(Przebiega mi przez głowę myśl o zdjęciu z przebłyskami martwego ciałka: “Dzieło!" Czuję, że zaraz się naprawdę zdenerwuję.)
– Ben, popatrz, kazał na siebie mówić “Leonard".
Tu jej krew, jej głos odpływają pod wpływem bladego strachu. Gazeta wypada jej z rąk, jak w jakimś filmie, i Teresa powtarza:
– Leonard…
Juliusz wywala ozór.
– Tak, nazywał się Leonard, no i co z tego?
Stało się, nerwy mam jak postronki.
– No i to z tego, że tym imieniem nazywano na sabatach Diabła. Diabła, Ben! Mamona! Lucyfera!
Stało się, jestem wściekły.
Podnoszę się spokojnie z książką Crowleya w ręku, zielonym tomem oprawnym w skórę, z wytłoczonym złotym znakiem, rodzaj opowieści “z tej ziemi" (pozwoliłem, żeby Teresa zgromadziła tego całe stosy – “pouczające", niech to szlag!), rozrywam ją bez słowa i posyłam precz w dwa końce mieszkania. Po czym łapię moją biedną siostrę Teresę za ramiona, potrząsam nią najpierw łagodnie, a potem coraz gwałtowniej, tłumaczę z początku spokojnie, a później coraz bardziej histerycznie, że wchłonąłem już wystarczającą porcję jej astro-wróżbiarskich idiotyzmów i jej tanich satanizmów, że nie chcę nigdy więcej nic o tym słyszeć, że to jest “pożałowania godny" przykład dla Malca (“pożałowania godny", tak powiedziałem, “pożałowania godny"), że sprawię jej najpotężniejsze baty, jakie w życiu dostała, jeżeli jeszcze raz znowu zacznie, jeszcze choć jeden raz , rozumiesz, cholerna palantko!
I jakby tego nie było dosyć, rzucam się na jej bibliotekę, zmiatając z niej obydwiema rękami cała zawartość: książki, amulety i posążki wszelkiej maści przelatują nad Juliuszem ze świstem i roztrzaskują się o ściany na kawałki polichromowanego gipsu, aż w końcu sama Jemanja transwestytów frunie, by wyzionąć swego brazylijskiego ducha u stóp skamieniałej Teresy.
Potem ląduję z moim psem na dworze. Na ulicy. Zasuwam jak opętany w kierunku szkoły Malca. Bezsensowne pragnienie, żeby wziąć go w ramiona, razem z jego różowymi okularami, opowiedzieć mu najpiękniejszą bajkę świata (żadnych nieszczęśliwych przygód ani z początku, ani pod koniec), i namyślam się nad tym idąc (niech będzie tylko łagodność, bez żadnych napięć), i nic nie znajduję, gówniana literatura jej mać, realizm od góry do dołu, tylko śmierć, potwory, jakieś przeklęte wróżki! Przechodnie odwracają się za szurniętym facetem z guzowatą głową w towarzystwie psa z wywalonym ozorem. Ale oni także nie znają żadnych idealistycznych bajek, ci przechodnie! I mają to gdzieś! I śmieją się tym swoim krwiożerczym śmiechem ignorantów, tysiąc-zębnym śmiechem stada baranów!
Aż nagle wściekłość we mnie wygasa. Albowiem coś małego, okrągłego, zezującego zza różowych okularów rzuca się w moje ramiona.
– Ben! Ben! Pani nauczyła nas ślicznego wierszyka!
(Nareszcie! Trochę świeżego powietrza! Niech żyje pani!)
– Zadeklamujesz mi?
Malec obejmuje obiema rękami moją szyję i deklamuje mi śliczny wierszyk tak, jak deklamują wszyscy malcy na całym świecie, to znaczy jak poławiacz pereł, na jednym wdechu.
Był sobie raz mały statek,
Nań Ugolin, straszny tata,
Zabrał gromadkę swych dziatek
Ponoć w podróż dookoła świata.
Lecz gdy się zapasy skończyły,
Wampir znalazł odpowiedź łatwą,
By się dzieci nie niepokoiły:
Ani myślę wzgardzić swą dziatwą!
Zarządzono szybkie losowanie,
Które było czczą formalnością,
Miał drań bowiem jedno wymaganie:
Wciąż dogadzać swoim wnętrznościom.
I tak, ze stoickim spokojem,
Zjadł Ugolin dziatki swoje.
Myśleć o tym to udręka.
Serce mi pęka.
JULES LAFORGUE
Dobra. W porządku. Zrozumiałem. Na dziś dosyć. Do wyrka.
A mały, cały zachwycony, uśmiecha się zza swoich różowych okularów.
Uśmiecha się.
Zza różowych okularów.
Cały zachwycony.
Dzieci to głupki. Z aniołami podobnie.
Kładę się do łóżka – czterdzieści stopni jak nic. Totalny black-out. Całkowity zakaz wchodzenia dla wszystkich. Nawet dla Juliusza. Wobec uporu Klary doradzam jej sucho, żeby poszła raczej pocieszyć Teresę.
– Teresę? A co jej jest? Miewa się świetnie!
(Otóż to. Nigdy nie wyolbrzymiać przykrości wyrządzanej innym. Im zostawić tę przyjemność.)
– Klara! Powiedz swojej siostrze, że nie chcę więcej słyszeć o tej jej magii. Chyba że posłuży się nią, żeby mi podać wyniki najbliższych zakładów. W kolejności!
I tak nadchodzi godzina gorączkowej samokrytyki. Co z tobą, koleś? Pozwalasz, żeby młodszy brat kompletował szczegółowy katalog homoseksualnego podziemia, drugi zaniedbuje naukę i klnie jak szewc, a ty masz to gdzieś, nakłaniasz swoją anielską siostrzyczkę, żeby fotografowała jakieś najpotworniejsze potworności wtedy, kiedy powinna uczyć się do matury, druga ma od lat konszachty z gwiazdami za twoim cichym przyzwoleniem, nie jesteś zdatny nawet do tego, żeby coś poradzić Lunie, a fundujesz sobie nagle wielki moralny kryzys stulecia, minę inkwizytora, deptanie bogów i ekskomunikę całej ludzkości! Co jest? Co się dzieje?
Wiem, co jest. Wiem, co się dzieje. W moje życie wkroczyło pewne zdjęcie. Zła baśń stała się częścią rzeczywistości.
Gwiazdkowe Potwory…
Właśnie w chwili, kiedy czynię to ważne odkrycie, drzwi mojego pokoju otwierają się.
– Hm?
W progu stoi ciocia Julia. Na jej ustach błąka się uśmiech. Mogę w nieskończoność opisywać, jak się ubiera. Tym razem jest to wełniana kremowa sukienka z jednego kawałka, krzyżująca się na obfitości jej piersi. Ciężar materiału i ciężar ciała. Ciepło materiału przy cieple ciała. I ta elastyczna jędrność…
– Mogę?
I już siedzi u wezgłowia łóżka, zanim zdążyłem wyrazić zdanie.
– Brawo. Ładnie cię urządzili koleżkowie!
Wyczuwam za tą wizytą Klarę (“może idź na górę zobaczyć, czy Beniamin nie umiera"),
– Coś złamane?
Dłoń, którą Julia przesuwa po moim czole, jest chłodna. Parzy ją, ale ręki nie cofa. Pytam:
– Julia, co myślisz o potworach?
– Z jakiego punktu widzenia? Mitologicznie? Antropologicznie? Psychoanalitycznie? Jako tematyka baśni? Czy pomieszać wszystko razem?
Читать дальше