– Widziałeś, kto to był?
– Nie. Karetka zabierała właśnie tych z napastników, których lotnik zamroczył. Moim zdaniem, porządnie im dołożył.
(Jeszcze raz dzięki, panie inspektorze.)
– A ty, Teo, nic nie masz złamane?
– Nie, tylko jeden garnitur z głowy.
Przystaje nagle i odwraca się w moją stronę:
– Mogę cię o coś zapytać, Ben?
– Pytaj.
– Masz coś wspólnego z tymi bombami?
To jednak robi na mnie pewne wrażenie.
– Nie.
– Szkoda.
No, trzeba powiedzieć, że nie szczędzi mi się dziś niespodzianek!
– Bo gdyby tak było, mógłbym uznać cię za bohatera narodowego!
Chwileczkę, co go napadło? Nie będzie mi tu przecież nawijał o zgniłym społeczeństwie konsumpcyjnym, nie on, nie wobec mnie, nie w naszym wieku i przy naszej pracy!
– Znieś wreszcie to jajo, Teo. Z czym się tam nosisz?
Zbliża się, siada obok łba Juliusza, który kieruje na niego swe oko (Juliusz żywy!), i przybiera wygląd powiernika ze sztuki Szekspira.
– Facet, którego rozerwało w automacie…
Szept…
– Tak, Teo?
– Był draniem najgorszego gatunku! Nie przesadzajmy, gatunek jest dość rozpowszechniony, a draństwo wybaczalne, gdyż przebrane w szatę obowiązku.
– Znałeś go?
– Nie, ale wiem, czym się zajmował w wolnych chwilach.
– Onanizował się w kabinach fotograficznych?
Tutaj błysk w oku Tea.
– Właśnie, Ben.
Nie rozumiem, co w tym takiego potwornego (ani przyjemnego).
– Odgrzewał przy tym pewne wspomnienia.
Nagle jego głos zadrgał. Zadrgał gniewem, z jakim się jeszcze nigdy u niego nie spotkałem.
– No, Teo, wydobądź to z siebie!
Wstaje, zdejmuje fartuch w stokrotki, wyciąga z kieszeni marynarki portfel, wyjmuje coś, co na moje oko jest starą fotografią, i podaje mi.
– Zobacz to.
Jest to rzeczywiście stara fotografia, przycięta na powojenną modłę, biało-czarna. Naprawdę czarna! Widać na niej atletyczne ciało profesora Leonarda sprzed dwudziestu albo trzydziestu lat, nagie od stóp po czubek spiczastej głowy, z płonącym okiem, z gębą wykrzywioną w demonicznym grymasie, wyciągniętymi rękami, przytrzymujące na stole inne ciało…
– O nie…
Podnoszę oczy. Twarz Tea ocieka łzami.
– Ono nie żyje, Ben.
Patrzę znowu na zdjęcie. Jaki instynkt podpowiada nam, że zegarek stanął, nawet jeżeli godzina jest właściwa? Dziecko, które profesor Leonard przytrzymuje płasko na stole, bez wątpienia nie żyje.
– Gdzie to znalazłeś?
– W kabinie. Miał to jeszcze w ręku.
Długa cisza, w czasie której oglądam zdjęcie z bliska. Jest na nim nagi mężczyzna o napiętych muskułach połyskujących jak naoliwione (odbicia lampy błyskowej od potu, jak sądzę). Na czymś, co może być stołem, biały kształt dziecka ze zwisającymi nóżkami. A u podnóża stołu…
– Co widzisz u podnóża stołu?
Teo przybliża zdjęcie do mojej nocnej lampki i ociera policzki wierzchem dłoni.
– Nie wiem, może ubranie, stosik ubrania.
Tak, stosik czegoś, co roztapia się w tle coraz głębszych cieni, aż po rozedrganą ciemność, z której wybija się biała zjawa zabitego dziecka.
– Czemu nie dałeś tego policji?
– Żeby złapali faceta, który zabił to ścierwo? Mowy nie ma!
– Ale to był przypadek, Teo, to mogłeś być równie dobrze ty.
Ledwie wymówiłem to zdanie, a już w nie do końca nie wierzę.
– Przypuśćmy, że nie chcę, żeby przypadek szedł do więzienia, Ben.
– Zostaw to zdjęcie tutaj, nie noś go przy sobie. Po wyjściu Tea chowam zdjęcie do szuflady nocnego stolika i zasypiam. Jak kamień, który spada. Spadając niżej natykam się na coś w rodzaju goryla z pyskiem jak krematorium, pichci potrawkę z małych dzieci, które skwierczą w piecu. I potem wkraczają gwiazdkowe potwory. Gwiazdkowe potwory…
TWARZĄ W TWARZ ZE ŚMIERCIĄ!, krzyczą nazajutrz tytuły na pierwszych stronach gazet. Pod nimi cztery powiększenia fotografii z automatu, które pochłaniają całą stronę. (Rety, ten aparat naprawdę funkcjonował!) Cztery ostatnie ujęcia z bliska profesora Leonarda.
Jest wręcz bardziej niż łysy, z ogoloną głową i wyskubanymi brwiami. Ma wysokie, gładkie czoło, wystające łuki brwiowe, spiczaste uszy, mocną szczękę pod mięsistymi polikami, bladą cerę, ale może to sprawa światła. (Znowu wrażenie, że już przedtem gdzieś tę twarz widziałem.) Na pierwszym zdjęciu głowa jest lekko odchylona do tyłu, a wąskie usta bez warg sprawiają wrażenie blizny. Pod ciężkimi powiekami spojrzenie jest ponure, zimne, całkowicie pozbawione wyrazu, niepokojąco głębokie. Całość nieruchoma, nie na skutek braku naturalnej ekspresji, ale na skutek świadomej decyzji, żeby nic nie wyrażać. Na drugim zdjęciu całe to potężne gmaszysko złożone z mięśni i tłuszczu wydaje się poddawać ogólnym drganiom, powieki unoszą się, ukazując tęczówkę przeszytą absolutną czernią źrenicy, nieodparcie przyciągającą wzrok. Usta rysują się w grymas, grymas żłobi dwa wgłębienia, w które zapada się masa polików. Na trzecim zdjęciu twarz rozsypuje się. Łuki brwiowe się łamią, czoło i czaszka gwałtownie falują, tęczówki wchłaniają źrenice, twarz dzieli po przekątnej pęknięta dziura ust, policzki są jakby wessane, coś na kształt sztucznej szczęki wyskakuje do przodu, wszystko jest płynne. Ostatnia fotografia przedstawia go nieżywego. A przynajmniej to, co z niego zostało. Musiał po wybuchu zwalić się na kręcony taboret. Widać tylko lewy oczodół, pusty i krwawy. Część skóry z głowy jest zdarta.
Moja własna głowa nie miewa się lepiej w dłoniach Klary, która mnie pielęgnuje.
– Ostrożnie z tymi kompresami, czuję się jak karczoch gotowany na parze.
– Są ledwie letnie, Beniaminie.
Kiedy moja siostrzyczka nazywa mnie Beniaminem, to znaczy, że jest poruszona. Jakby wydłużała imię, żeby pohamować zalew czułości.
– Urządzili ci łepetynę na cacy, wiesz!
– Gdybyś dopiero zobaczyła w środku… Co myślisz o tych czterech zdjęciach?
Klara pochyla się nad gazetą i podaje swoją odpowiedź, techniczną, precyzyjną, odpowiedź podyktowaną przez jej oko:
– Myślę, że dziennikarze brednie wypisują. Ten człowiek nie patrzy w twarz swojej śmierci (zresztą bomba nigdy nie zabija na cztery takty) tylko na coś innego, coś, co trzyma na końcu wyciągniętej ręki, tuż poniżej obiektywu.
(Ano tak, Klameciku, tak, tak…)
– Wygląda, jakby dekompozycja twarzy dokonała się przed wybuchem, Ben.
(Tak, tak, tak.)
– Co do wyrazu, to nie jest to wyraz bólu, ale rozkoszy.
W tym momencie przyglądam się mojej siostrzyczce dłużej. Potem piję maluśki łyczek kawy, który powoli się we mnie rozpływa, zanim spytam:
– Powiedz mi, gdybyś zobaczyła straszne zdjęcie, przerażające, coś, na co naprawdę nie można patrzeć, co byś zrobiła?
Wstaje, wkłada do torby gruby podręcznik literatury Lagarda i Micharda, bierze kask od motorynki, całuje mnie ostrożnie i, na progu, przed samym wyjściem, odpowiada:
– Nie wiem, chyba bym je sfotografowała.
O piątej po południu, wraz z nadejściem Teresy, pojmuję, co mi przypominało uroczo zjadliwe oblicze profesora Leonarda, to uczucie deja vu…
– To on, Ben, to on, on!
Teresa stoi przede mną i Juliuszem, z gazetą w ręku, cała drżąca. Jej głos wibruje przerażonym podnieceniem. Co zawsze zapowiada wybuch. Najłagodniej jak umiem, pytam:
– Jaki on?
– On – krzyczy podając mi książkę, którą wyciągnęła ze swojej biblioteki:
Читать дальше