Tak. W tej sprawie trzeba coś zrobić. Pod tym względem jestem podobny do Juliusza: z wielu miejsc w życiu byłem wypędzany, ale nikt nigdy mnie nie zmusił do zostania tam, gdzie być nie chciałem. A więc zająć się Sinclairem. Zmusić go, żeby mnie wyrzucił ze Sklepu! Właśnie tak, zmusić go, żeby mnie przepędził. (Oto ktoś, dla kogo nie będę “miły".) To mi pozwoli nie myśleć o innych sprawach. Zalążek pomysłu zaczyna we mnie kiełkować w chwili, kiedy wsuwam nogę w pierwszą nogawkę, i w ciągu sekundy przybiera jasny kształt. A gdy zapinam koszulę, jest to już nieledwie pomysł stulecia. Kiedy zaś dochodzę do momentu sznurowania, radość moja staje się pełna, że buty same by chętnie ruszyły beze mnie, by zrealizować ten genialny projekt. Niczym wir z reklamy proszku do prania zbiegam po kręconych schodach, przelatuję jak trąba powietrzna przez pokój malców, skąd pożyczam kilka zrobionych przez Klarę zdjęć, wychodzę i daję nura w metro. Jest luty, zimowy jak tylko się da, klientela jak tylko to możliwe ponura. Chomeini wysyła noworodki do kostuchy. Armia Czerwona broni afgańskich braci aż do ostatniego, w Polsce nowy pogrom, Pinochet morduje (pinocherduje), Reagan amortyzuje, prawica mówi, że to lewica, lewica mówi, że to kryzys, pewien pijaczyna mówi, że to wszystko gówno, służąc dowodami, Karolina nie chce się przyznać, że jest w ciąży, sekretarz generalny partii komunistycznej dmucha w balon publicznej opinii, a wychodzi mu alkoholopinia, ale ja, ja. Król Ubu, “żywa twierdza", bawię się tak, że nawet nie zauważam stacji, które mnie dzielą od “Actuel" – “Na Czasie" -pisma na nasz czas.
Pomimo to, gdy staję pod drzwiami redakcji, moja gorączka twórcza spada do zera. Albowiem nie znam niestety nazwiska ciotki Julii. Jeżeli zacznę ją opisywać, może się zdarzyć, że mały stanie całemu zespołowi. “Nieśmiały ze mnie gość", myślę, obchodząc budynek dookoła i szukając przy krawężniku pewnego przedmiotu, który, jak sądzę, rozpoznam z miejsca. Rozpoznaję. Żółtocytrynowa blaszanka ciotki Julii stoi na parkingu zastrzeżonym dla samochodów dostawczych, z dwoma zaproszeniami na policję przyklejonymi do przedniej stylowo-epokowej szyby. Jeden dostawca, arabożerca, zupełnie małego wzrostu, grozi, że wezwie gliny. Podsuwam mu myśl, żeby raczej zadzwonił do złotych młodzieńców z “Actuel" i, puszczając obleśnie oko, daję mu do zrozumienia, że nie pożałuje, jak zobaczy nadwozie właścicielki (sic!). Po czym otwieram drzwi, wsiadam, czekam. Niedługo. W następnej minucie nadciąga ciocia Julia. Pomimo zimna moje ciało całe pulsuje. Nieduży dostawca, który już zaczął otwierać jadaczkę, łapie się swoich skrzynek, a przekleństwa zamarzają mu w gardle. Ciotka Julia z impetem siada za kierownicą i nawet nie patrząc w moją stronę, mówi:
– Spadaj.
– Dopiero co przyszedłem.
Rusza wściekle, oświadczając, że niewąski ze mnie łajdak, że gliniarze złożyli jej wizytę w gazecie, że zadali jej kilka idiotycznych pytań na temat zamachu i ciekawi byli, czy jej nie wstyd zwijać sweterki w kraju, który liczy dwa miliony bezrobotnych, podczas gdy ona sama ma gdzie pracować i siedzi na pewno na złocie aż po jaja (“że się tak wyrażę", dodał podobno inspektor.) Wszyscy jej koledzy byli purpurowi ze śmiechu, a ona z furią i zdeterminowana, żeby na za pomocą gilotyny do krojenia papieru obciąć moje.
Nagle, na samym środku bulwaru Makaroniarzy przystaje wśród orkiestry klaksonów i odwraca się do mnie:
– Słowo daję, Malaussene (ona bowiem zna moje nazwisko), co z ciebie za facet? Ratujesz mnie, gdy wpadam w ręce sklepowego kapusia, każesz mi lecieć na swoje piętro, po czym mnie nie przelatujesz, a wreszcie sprzedajesz mnie glinom. Co z ciebie za typ?
(Myślę o moim przyjacielu Cazeneuve, ale zachowuję to dla siebie.)
– Jestem jeszcze gorszy, ciociu Julio.
– Przestań nazywać mnie ciocią Julią i wysiadaj z mojego samochodu.
– Nie, dopóki ci nie złożę pewnej propozycji.
– Nic z tego, mam cię dość!
– Wymyśliłem dla ciebie temat.
– Jeszcze jeden szmatławiec o bombie w Sklepie? Z pięćdziesięciu facetów dziennie zwala się do redakcji, żeby nam przehandlować ten sekret. Bierzecie nas za “Paris Match" czy co?
Klaksony urywają się ze wszystkich stron. Julia naciska sprzęgło i śmiga sprzed nosa gliniarza z gębą w kolorze czerwonego wina, który, oblizując sine wargi, zapisuje numery.
– To nie ma nic wspólnego z bombami. Posłuchaj mnie przez pięć minut, a jeżeli cię to nie zainteresuje, nie usłyszysz o mnie więcej do końca swojego burzliwego życia.
– Dwie minuty!
Zgoda na dwie minuty. Nie trzeba mi więcej, żeby jej wyjaśnić, jaką rolę pełnię w Sklepie, i sprawić, żeby pojęła, jaki by z tego wyszedł piękny reportaż ze zdjęciami dla szacownego miesięcznika, w którym pracuje. W miarę jak mówię, zwalnia i wreszcie wjeżdża na szeroki pas przejścia dla pieszych, gdzie całkowicie wbrew przepisom parkujemy.
Potem obraca się powoli w moją stronę.
– Kozioł Ofiarny, co?
Jej głos znowu brzmi jak pomruk tygrysa wśród sawanny, od czego cały rozkwitam.
– To moja praca, tak.
– Ależ to nie jest praca, Maluś. (Nigdy nie znosiłem, jak mnie nazywali Maluś.) To mit! Mit, który leży u podstaw całej cywilizacji! Wiesz o tym?
(Dobra nasza, teraz to coś innego, ciocia Julia się rozgrzewa.)
– Choćby w wypadku judaizmu, na przykład, i jego porządniutkiego braciszka, chrześcijaństwa. Maluś, czy ty się kiedyś zastanawiałeś, w jaki sposób Jahwe, ten Wzniosły Paranoik, sprawował rządy nad nieprzebranymi rzeszami swojego stworzenia? Wskazując palcem Kozła Ofiarnego na każdej stronie swojego cholernego Testamentu, najdroższy!
(Teraz to jestem “najdroższy". Jak myślisz, Sinclair, takie zaangażowanie, wyjdzie z tego niezły artykuł, co?)
– A katolicy? A protestanci? Co oni robili, żeby przetrwać i napchać sobie kabzę? Wystawiali Kozła, zawsze i wszędzie.
(Słowo daję, ta dziewczyna ma kosmiczną teorię na każdą najmniejszą okoliczność życiową.)
– A stalinowcy po drugiej stronie, ze swoimi procesami dla przykładu? A my, którzy myślimy, że nie trzeba w nic wierzyć, niby co robimy, żeby nie sądzić o sobie jak najgorzej? Też rozglądamy się za Kozłem u sąsiadów, Maluś (znowu Maluś), a gdyby go miało nie być u sąsiadów, stworzylibyśmy na gwałt własnego, podręcznego, żeby śmierdział zamiast nas!
Z podziwu dla jej entuzjazmu chętnie przechodzę do porządku nad faktem, że zowie mnie Malusiem. Oto prawdziwa ciocia Julia, ta sama co w wieczór, kiedyśmy się spotkali. Płomień w oku i w grzywie. Ale, biorąc pod uwagę zaszłości, powstrzymuję się. Pytam tylko:
– No więc chcesz ten reportaż czy nie?
– Czy go chcę? W najśmielszych oczekiwaniach nie mogłabym wymarzyć nic lepszego! Handel i Kozioł Ofiarny! No jasne, że chcę!
(Słyszysz, Sinclair?)
Dobra nasza, chce tego. Teraz trzeba rozegrać rzecz subtelnie. Toteż subtelnie szepczę:
– Pod jednym warunkiem.
Z miejsca się cofa.
– Temat tak, warunki nie. W przeciwnym razie pracowałabym dla “Figaro".
– Chcę wybrać sam fotografa.
– Jakiego fotografa?
– Kobietę. Tę, która zrobiła to zdjęcie.
Pokazuję zdjęcie, które Klara zrobiła nam obojgu w wieczór moich wyczynów. Na twarzy Julii widać wyraźnie pełną zdumienia wściekłość po uwadze Teresy na temat kalibru jej piersi. Jeśli o mnie chodzi, reprezentuję istotę skurczoną w stanie czystym.
Uważa zdjęcie za niezłe. Dostaje je razem z premią w postaci negatywu. Potem przychodzi kolej na fotografie z Lasku: Teo serwujący vatapa brazylijskim transwestytom, migotliwa nagość ciał w środku nocy oglądanych przez obłoczki pary unoszącej się nad talerzami. Radość na twarzach o wyraźnie zarysowanych szczękach, zawsze o pół szczebla doskonalsza od ukontentowania płci odmiennej.
Читать дальше