Brzuch Lehmanna podskakuje konwulsyjnie. A Sinclair dodaje:
– Jest mnóstwo wspaniałych ludzi, którzy są szefami gabinetu, panie Malaussene, ludzie wręcz się o to zabijają!
No, nie podejmuję się opisać Sinclaira. Jest przystojny, pełen finezji. Łagodny, udał się Panu Bogu, rzec można filozof w nowym stylu, romantyk w nowym stylu, płyn po goleniu w nowym stylu, jest w nowym stylu, a jednak lekko zabarwiony tradycją. Nudzi mnie.
– Niech pan nie robi z siebie paranoika w oczach policji, panie Malaussene. Proszę sobie wyobrazić, że weryfikują tę historię o koźle ofiarnym, rozpytując wśród pańskich kolegów. Co też odkryje komisarz Coudrier? Kontrolera technicznego, który nie kontroluje, wniosek z tego, nie wykonuje swojej pracy. A więc jest nieustannie wzywany do działu reklamacji. Oto konkluzje, do jakich doszedłby niezawodnie komisarz Coudrier. A to już byłby szczyt, przyzna pan? Bo pan przecież swoją pracę wykonuje bardzo dobrze.
W tym miejscu (zastrzegam sobie oryginalność wyrażenia) mnie zatyka. Dzięki czemu Sinclair może mówić dalej.
– Miałem niesłychane trudności z przekonaniem komisarza Coudrier, że pan żartował. A oto moja rada, Malaussene, nie igrajcie z ogniem.
Odnotowuję pominięcie formy “panie", a potem, nie wiedzieć czemu, myślę o Malcu i o jego gwiazdkowych potworach, o ponownej samotności Luny, o biegu-ucieczce mojej matki, o moim nagle zesztywniałym psie, ogarnia mnie chandra, cierpię, coś się dzieje z moim sercem, i odpowiadam:
– Już z niczym nie będę u pana igrał, Sinclair, zwijam manatki. Pochyla głowę ze smutkiem.
– Policja i o tym pomyślała, niech pan sobie wyobrazi. Aż do zakończenia śledztwa żadne przesunięcia personelu nie są możliwe, ani zwalnianie, ani zatrudnianie. Przykro mi. Z chęcią przyjąłbym pańską dymisję.
– Będzie panu jeszcze bardziej przykro, kiedy nasikam w gacie na oczach całej klienteli, kiedy będę się tarzał po ziemi z pianą na ustach i kiedy skoczę do gardła tej obwieszonej medalami kukle, żeby jej osobiście wyrwać zębami migdałki.
Sinclair odruchowo powstrzymuje Lehmanna, któremu odeszła ochota do śmiechu.
– To byłby niezły pomysł, Malaussene. Ostatnimi czasy w Sklepie naprawdę przydałby się winowajca. Jeśli pan życzy sobie wystąpić w roli oszalałego podkładacza dynamitu, proszę się nie krępować.
Rozmowa jest skończona. Doskonały ten Sinclair. Młody, skuteczny, stary jak świat. Wychodzę przed nim. Z ręką na klamce odwracam się, żeby zadać moją własną zagadkę:
– Niech mi pan powie, Sinclair, w którym tomie Przygód Tintina jedna z postaci wychodzi z pokoju, oświadczając a propos innej: “Drogo mi za to zapłaci ten stary zgred"?
Sinclair odpowiada z pięknym dziecinnym uśmiechem:
– Profesor Miller w Krainie czarnego złota .
Oduczę go ja tego uśmiechu.
Wdomu zastaję Klarę u wezgłowia Juliusza. Urządziła sobie wagary, żeby przy nim czuwać cały dzień.
– Będziesz musiał napisać mi usprawiedliwienie.
Juliusz jest wielkości własnej, leży na boku, łapy wyprostowane, sztywny jak kij. Ale serce bije, odgłos echa w pustej klatce. Przeszczep z Edgara Poe.
– Dałaś mu pić?
– Wszystko zwraca.
Głaszczę mojego psa. Sierść jest szorstka. Jakby przeszedł przez ręce jakiegoś oszalałego wypychacza zwierząt.
– Ben?
Klara bierze mnie za rękę, obraca mną delikatnie wokół osi i kładzie głowę na mojej piersi.
– Ben, w południe Teresa przyszła go zobaczyć. Dostała istnego ataku nerwowego. Tarzała się po ziemi i krzyczała, że pies ma w oczach piekło. Musiałam wezwać Laurentego. Zrobił jej zastrzyk. Jest teraz na dole. Odpoczywa.
Moja Klara… ładny program, jak na wagary…
– A malcy go widzieli?
Nie. Kazała dzieciom zjeść w stołówce i tam odrabiać lekcje.
Przytula się do mnie trochę mocniej. Odsuwam delikatnie włosy z jej ucha, czując przez dłuższą chwilę ich ciepło na dłoni, Pytam:
– A ty, przestraszyłaś się?
– Tak, z początku. Więc pstryknęłam zdjęcie.
Moja kochana, czujna Klara, z migawki zrobiła lekarstwo na znieczulenie przestrachu. Trzymam ją teraz na odległość wyciągniętych ramion. Nigdy nie widziałem równie spokojnego spojrzenia.
– Kiedyś zaczniesz sprzedawać te swoje zdjęcia i wtedy ty będziesz mogła zacząć się troszczyć o wspólną miskę.
Teraz ona patrzy na mnie naprawdę uważnie.
– Ben, jeżeli masz dosyć tej swojej pracy, to nie myśl, że musisz tam siedzieć.
(Boże mój, kobiety…)
Na dole Teresa leży na plecach ze wzrokiem utkwionym w suficie. Siadam u wezgłowia. Zawsze miałem trudności z pogłaskaniem Teresy. Od najmniejszej pieszczoty podskakiwała jak rażona prądem. Więc zaczynam ostrożnie. Składam pocałunek na jej lodowatym czole i mówię głosem najłagodniejszym, na jaki mnie stać:
– Nie wymyślaj nie wiadomo co, Teresa, epilepsja jest chorobą częstą, niegroźną i dopada różnych porządnych ludzi, weź Dostojewskiego…
W ogóle nic. Dalej zaciska dłoń na pożółkłym od zaschniętego potu prześcieradle. Odrywam ją, całuję jeden po drugim rozluźniające się palce i, z braku lepszego tematu, kontynuuję:
– Książę Myszkin, człowiek nadzwyczajnej dobroci, epileptyk! Podobno w chwili ataku doznaje się uczucia niezwykłego ukojenia. Juliusz pies, też wyjątkowo dobry, Tereso, no i lubi rozkosze żywota…
Mówić jej o rozkoszach nie jest może zbyt stosowne, ale w każdym razie odnosi skutek. Jej głowa opada wreszcie na moją stronę:
– Ben?
– Tak, moje śliczności?
– Tych dwoje ze Sklepu, co zginęli…
(O, cholera…)
– Musieli tak zginąć, Ben.
(O rety.)
– Bliźniaki urodzone dwudziestego piątego kwietnia osiemnastego roku. Tak było w gazecie.
– Teresa…
– Posłuchaj, nawet jeżeli mi nie wierzysz. Tego dnia Saturn był w koniunkcji z Neptunem i obie planety znalazły się w kwadraturze ze Słońcem.
– Teresa, mój aniele, nie chodzi o to, że ci nie wierzę, ale się na tym nie znam, błagam cię, mam za sobą ciężki dzień pracy.
Nie ma rady.
– Ta koniunkcja wskazuje na dusze z gruntu złe, skłonne do sprzecznych z prawem, podejrzanych praktyk. (“Sprzeczne z prawem, podejrzane praktyki" to nie styl Sinclaira, tym razem to styl Teresy.)
– Tak, Teresa, tak…
– Wpływ Słońca oznacza uleganie jednostki siłom zła.
Na szczęście nie ma Jeremiasza!
– A obecność Słońca w ósmym domu wskazuje na nagłą śmierć.
Siedzi teraz na krawędzi łóżka. Jej ton jest całkowicie pozbawiony egzaltacji. Pełen erudycji spokój, jak wykład w College de France.
– Teresa, muszę iść po zakupy.
– Już kończę: śmierć przychodzi, kiedy niszczycielski Uran dostaje się pod wpływ Słońca.
– No i co z tego? (Wymknęło mi się jeremiaszowym tonem.)
– No więc właśnie taka była sytuacja drugiego lutego, w dniu kiedy zginęli od bomby w Sklepie.
C.B.D.O. No tak, już się zupełnie dobrze czuje. Atak nerwowy? Nigdy w życiu. Wstaje, robi porządki w byłym składzie, którego nikt nie sprzątał od rana. W chwili, kiedy zabiera się do łóżek maluchów, nachodzi mnie nagła myśl.
– Teresa?
– Tak, Beniaminie?
Pod jej dłońmi jaśki nabierają z powrotem miłego kształtu, który nęci do snu.
– Lepiej, żeby dzieci nie dowiedziały się o Juliuszu. Wygląda zbyt okropnie. Więc niech będzie, że go auto potrąciło, kiedy szedł po mnie wieczorem, i został odwieziony do kliniki dla psów. “Jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo." Dobrze?
Читать дальше