Vendel posilił się, musiał też jeszcze raz posmakować kobylego mleka. Tym razem jednak był bardziej ostrożny, upił jedynie niewielki łyk.
Żona Irovara wpatrywała się w niego gorącymi oczyma. Dowiedział się, że ma na imię Tun-sij, co oznaczało rozżarzony węgiel i jego zdaniem doskonale do niej pasowało.
Rozmowa odbywała się głównie za pośrednictwem Irovara, który był ich tłumaczem, ale i sama Tun-sij potrafiła sporo powiedzieć.
– Wybacz, że leżę – zwróciła się do Vendela. – Jutro wieczorem mam da spełnienia zadanie, muszę więc zebrać siły.
Skinął głową, choć nie rozumiał. Jeden z kątów domostwa przesłaniała skóra renifera, dzieląc pomieszczenie na dwie części. Wyglądało to niezwykle tajemniczo i Vendel zastanawiał się, co też mogło być tak świętego, że wymagało ukrycia przed wzrokiem odwiedzających. Spostrzegł, że Irovar też się tam nie zbliżał.
– Moja żona nie pochodzi z tego samego ludu co my – wyjaśnił Irovar, posyłając Tun-sij pełne miłości spojrzenie.
– Tak, zrozumiałem to – pospieszył z odpowiedzią Vendel. – Nie jesteście podobna do innych, łaskawa pani.
Odruchowo zwracał się do niej w sposób wyrażający najgłębszy szacunek.
Uśmiechnęła się z goryczą. Znów wyczuł niezwykłą więź, jaka zadzierzgnęła się między nimi.
– Dobrze, że nie spłodziłeś dziecka z żadną z dziewcząt – powiedziała. – Mam wobec ciebie inne plany.
Vendel zmarszczył czoło.
– Obawiam się, że jeśli chodzi o mnie, nie będzie dość czasu, by wprowadzić w życie jakiekolwiek plany – stwierdził. – Muszę jechać dalej. Jak najszybciej. Nie mogę dłużej wykorzystywać waszej gościnności, zostając tutaj. Od ośmiu lat nie byłem w domu, matka i ojciec z pewnością uważają mnie za zmarłego. Nie chcę, by nadal trwali pogrążeni w żalu. Jestem ich jedynym synem.
Tyle zdań wypowiedzianych jednym tchem w obcej mowie okazało się zbyt trudne dla Tun-sij. Irovar musiał więc przetłumaczyć.
Patrzyła na Vendela długo, zamyślona. W końcu rzekła:
– Mylisz się, chłopcze. Nie możesz odejść stąd dalej na zachód. Nie teraz.
– Dlaczego?
Głos zabrał Irovar.
– Na pewno dotrzesz do Kara. To główny obóz Nieńców, prawie małe miasto. Ale potem jest obszar między Kara a Naryan Mar, nie zamieszkane pustkowie pełne wilków. Samotny człowiek nigdy tam sobie nie poradzi.
Irovar mówiąc o swym plemieniu posługiwał się ich własnym określeniem, Nieńcy. Vendel zrozumiał z jego wypowiedzi, że Jurat-Samojedzi to o wiele większy lud, niż początkowo sądził. Wspomniał o tym Irovarovi.
– Oczywiście – odparł Irovar. – Jesteśmy największym ludem Północy.
– Gdzieś więc muszą znaleźć się mężczyźni dla moich pięciu dziewcząt? – z nadzieją zapytał Vendel.
Irovar podrapał się za uchem.
– To nie jest takie proste. My, Nieńcy, rozsądzamy na ogół spory poprzez krwawe walki. A teraz skłóceni jesteśmy ze wszystkimi najbliższymi sąsiadami, nie możemy więc nawiązać żadnych rozmów i zaproponować naszych dziewcząt na dobre żony. Sam widziałeś Salechard…
– Co takiego?
– Wielki obóz przed plażą, na którą trafiłeś i gdzie cię znaleźliśmy. Nazywamy Salechard miastem, choć nikt inny pewnie by tak go nie określił.
Vendel był niczym żywy znak zapytania.
– Chcesz powiedzieć, że mijałem jakieś miasto? Nad rzeką?
– Tak! Pół dnia drogi od miejsca, z którego cię zabraliśmy.
O, rozpaczy! Musiałem spać lub być nieprzytomny! Przez ostatnie dni na wodzie nie miałem już na nic siły, pomyślał.
– Nic nie widziałem – powiedział z żalem. – A co z tym miastem?
– Mieszkający tam lud to nasi najbliżsi sąsiedzi. Nie możemy jednak z nimi rozmawiać. Skończyłoby się to krwawą jatką, a na to nie wolno nam sobie teraz pozwolić. Tak mało mamy mężczyzn. Spory zawsze dotyczą pastwisk i ich granic…
– Oni nie są naszymi najbliższymi sąsiadami – sucho wtrąciła Tun-sij.
Po twarzy Irovara przemknął mroczny cień.
– To prawda, nie oni są naszymi najbliższymi sąsiadami.
Vendel zapytał ostrożnie:
– Czy najbliżej was mieszkają ci, których twoi ludzie nazwali „wowa”? Zło?
– Bystry jesteś – pochwalił Vendela Irovar. – Tak, masz rację.
Kiedy żadne z nich nie powiedziało nic więcej, Vendel zakończył:
– No cóż, ja jednak muszę iść dalej. Mogę chyba spróbować na południowy zachód?
– To bym ci odradzał. Wowa, czyli ci źli, zajmują tereny właśnie na zachodzie. A na południowym zachodzie? Jeśli uda ci się przebyć góry, po drugiej stronie czeka cię Workuta. A tam cię złapią, zanim zdążysz zliczyć do trzech. Natychmiast zorientują się, że jesteś zbiegiem. W Workucie aż roi się od straży, które węszą jak tropiące psy.
– Czy nie mogę popłynąć na zachód morzem?
– Przez napierające lody? Poczekaj przynajmniej, aż lato będzie miało się ku końcowi, wtedy morze jest najbardziej otwarte. A mimo to nie sądzę, byś dotarł daleko w tak małej lodzi.
– Zapomnij o tym – rzekła krótko Tun-sij. – Zostaniesz tutaj. Bo ożenisz się z naszą córką.
Vendel zrobił wielkie oczy. W głębi duszy poczuł narastający bunt. Widać jednak było, że Irovar myśli tak samo jak żona.
– Nasza córka Sinsiew jest także jedną z owych nieszczęśliwych kobiet zbyt blisko spokrewnionych ze wszystkimi mężczyznami z plemienia – powiedział.
– To nie ma żadnego znaczenia – wtrąciła Tun-sij. – Wszystkie znaki wskazują, że Vendel powinien poślubić Sinsiew. Jest tym, na którego czekaliśmy.
– Kiedy moja żona mówi „my”, nie ma na myśli Nieńców, lecz swe własne plemię.
– Ale ja nie mogę się ożenić – zaprotestował Vendel. – Noszę w sobie złe dziedzictwo, nie chcę przekazywać go waszemu ludowi.
Tun-sij usiadła. Jej oczy żarzyły się, ale nic więcej już nie powiedziała.
Zaraz też opadła na posłanie i utkwiła wzrok gdzieś w górze. Na jej twarzy odmalował się wyraz… no właśnie, czego? Uniesienia? Bolesnego, pełnego zrozumienia uniesienia.
Irovar powiedział cicho:
– Ona wywodzi się z wymierającego plemienia. Została ich ledwie garstka.
– Skąd pochodzą?
– Tego nie wiem. Ale od zarania dziejów tędy wiodły ich szlaki. I czworo z nich zostało, osiedlili się w górach na zachodzie. Widziałeś dzisiaj góry, prawda? To ich tak bardzo obawiają się moi ludzie. Od stuleci tamtejsze plemię jest udręką mojego ludu.
A mimo to pojąłeś kobietę stamtąd za żonę, pomyślał Vendel.
Nie zdążyli powiedzieć nic więcej, bowiem w tej samej chwili nadeszło dwoje młodych. Chłopak miał oczy swej matki, dziewczyna wyglądała na obrażoną, wręcz rozgniewaną. Była wysoka i mocno zbudowana, o wyraźnie mongolskich rysach.
Irovar wstał.
– Oto i nasze dzieci. To Sinsiew, co znaczy „mały ptaszek”, a to Ngut, nasz syn. Pójdzie kiedyś w ślady matki. „Ngut oznacza myśliwską ścieżkę. Dzieci, to jest Vendel.
Tun-sij powiedziała coś do córki, a dziewczyna wykrzywiła się, okazując obojętność graniczącą z niechęcią.
Odeszła od nich, siadła w kącie i tam już została.
Najwyraźniej nie tylko ja nie mam ochoty na to małżeństwo, pomyślał Vendel. Ukradkiem przyglądał się dziewczynie i był coraz bardziej przeświadczony, że jej nie chce.
Zakładając, że młodzi nie znają rosyjskiego, zwrócił się do Irovara:
– A pięć dziewcząt? Uważam, że jestem za nie odpowiedzialny.
Irovar uśmiechnął się.
Читать дальше