– Chcesz powiedzieć, że powinieneś poślubić wszystkie pięć?
– To chyba trochę za dużo – odparł Vendel. – Ale przynajmniej jedną z nich…
– Sądzisz, że tak byłoby lepiej? – odezwała się Tun-sij. – Dobrze się stało, że znalazły się w twych objęciach podczas tej podróży, ale teraz o nich zapomnij! Jeśli zbliżysz się do którejś z nich lub nawet do kilku, inne będą zazdrosne albo poczują się urażone.
Vendel zadumał się. Rozumiał, że sytuacja jest trudna, ale po tym, co zaszło, mimo wszystko czuł się odpowiedzialny za dziewczęta.
– A jeśli poślubię waszą córkę? Czy wówczas nie będą dotknięte?
– Nie, bo wtedy ożenisz się z kimś obcym, a nie jedną z nich. A poza tym nie ośmielą się sprzeciwiać mojej woli.
Tun-sij wypowiedziała te słowa tonem osoby świadomej swej władzy. Vendela coraz bardziej intrygowało, kim była i dlaczego plemię darzyło ją, przecież obcą, takim szacunkiem.
Irovar powiedział uspokajająco:
– Jeśli nasza córka wydaje ci się niechętna, jest tak dlatego, iż oddała swe serce młodemu łowcy fok z naszego plemienia. On jest jednak jej kuzynem, a poza tym zaręczono go już z trzema innymi dziewczętami. Sinsiew jest więc dla ciebie, Vendelu. Musisz tylko dowieść, że jesteś jej wart.
– W jaki sposób?
– Mężczyzna nie może wziąć sobie żony nie udowodniwszy, że jest dobrym myśliwym lub że posiada określoną liczbę reniferów. I powinien zwyciężyć przynajmniej pięciu innych mężczyzn w walce.
Vendel z ulgą spojrzał na małżonków.
– A więc nie mam szans. Nigdy nie zabiję zwierzęcia. Nie mam też ani jednego renifera i jestem tak słaby, że nie dałbym rady nawet pięcioletniemu chłopcu. Ucieczka pozbawiła mnie wszelkich sił.
– Wkrótce je odzyskasz. Teraz jednak chodźmy spać, warunki możemy omówić jutro.
Wskazano Vendelowi kilka skór w pobliżu Irovara i jego syna. Kobiety leżały w drugiej części pomieszczenia. W ciągu całego wieczora nikt jednak nie zbliżył się do zasłony.
Jutro ucieknę, myślał Vendel. A może jeszcze dziś w nocy? Nie, nie mogę. Ale jutro, nocą? Tak, tak zrobię. Będę miał więcej czasu, by zaplanować ucieczkę.
Powietrze w chacie było gęste od ciepłego dymu. Wszechobecne komary krążyły nad głową, ale Vendel jeszcze w Tobolsku nauczył się, jak sobie z nimi radzić.
Odganiał je skutecznie, nacierając skórę pewnym zielem. Pomogło mu to bardzo podczas długiej podróży Irtyszem i Obem, gdzie czasami chmary komarów nad brzegiem wyglądały jak ściana lub raczej kolumny ruszającej się mgły.
W domostwie Irovara kryło się jeszcze coś innego, atmosfera była aż gęsta od tajemnicy. Nie miało to nic wspólnego z obecnością młodej dziewczyny, którą przeznaczono mu na żonę. (Oby niebiosa go przed tym uchroniły!) Nie, owa tajemnica niechybnie łączyła się z Tun-sij i tym, co znajdowało się w zasłoniętym kącie.
Mnie to jednak nie dotyczy, pomyślał. Przecież zostanę tu jeszcze tylko jedną dobę. Już wkrótce będę daleko.
Nie mógł zasnąć. Ogarnęły go niezwykłe i sprzeczne uczucia. Za zasłoną znajdowało się coś nieznanego, miał złudzenie, że się porusza. I to wrażenie, że znalazł bezpieczną przystań… Nie pojmował tego, przecież nie chciał zostać.
„Jesteś jednym z nas! To na ciebie czekaliśmy!”
Dziwne słowa, których sensu nie rozumiał.
Być może spał przez kilka godzin. Obudził się jednak niemożliwie wcześnie, na długo przed wszystkimi innymi w obozie. Przeciągnął się ostrożnie i wymknął na zewnątrz.
Słońce przez cały czas tkwiło na niebie i ogrzewało teraz arktyczną krainę, tak jak jest to w stanie uczynić wcześnie rano. Świeciło ostrym, chłodnym blaskiem. Obóz spowijała cisza. Pies leżący przed szałasem – czy jak zwać takie pokryte korą domostwo – uniósł lekko głowę i przyglądał mu się obojętnie. Nie interesował go obcy. Ani nie zabierze go na polowanie, ani nie nakarmi.
Idąc Vendel mijał wiele jurt. Przed jedną z nich leżały dwa długie kawałki kości. Poprzedniego wieczoru widział, jak mężczyzna z plemienia cierpliwie pocierał je o siebie tak długo, aż w końcu błysnął ogień. Był to jeden z nowo przybyłych, przygotowujący się do spędzenia lata w tej pokrytej lodem krainie.
Vendel musiał jednak przyznać, że jest tu pięknie. Jakby nagle ujrzał przebłysk wieczności!
Zapatrzył się na południe. Widoczne tam szczyty musiały być północnym krańcem Uralu. Workuta… Słyszał tę nazwę w Tobolsku. Obawiano się jej, nienawidzono. To miejsce, w którym nie znano litości.
Na zachód?
Tam także rozciągały się góry!
Widział ostre, poszarpane wierzchołki, czarne, fragmentami pokryte błękitną zielenią lodowców i bielą wiecznego śniegu. O dziwo, w niektórych miejscach wydawały się różowe, a z pewnością nie było to odbicie promieni słonecznych. Gdzieniegdzie po prostu tkwiły na nich różowe plamy.
Góry zła! Cóż za bzdura!
A mimo wszystko odczuwał wewnętrzny sprzeciw, gdy myślał o przeprawie przez nie i dalszej wędrówce w stronę domu.
Ruszył naprzód. Według normalnego czasu musiała być jeszcze noc, ale tutaj o tej porze roku słońce nigdy nie zachodziło.
Tkwić tu do końca lata? Za nic w świecie! Chciał wyruszyć zaraz, natychmiast. Uważał, że rodzice i tak czekali już nazbyt długo. Pragnął pospieszyć do domu, by ujrzeć ich jeszcze raz, zanim będzie za późno. Nie wiadomo, jak długo będą żyli. A jeśli matka… Nie!
Minął wiele uśpionych domostw, tysiące reniferów w zagrodach, psy i suki ze śpiącymi szczeniętami. Nagle stanął przed czymś niezwykłym.
To miejsce było ogrodzone. Leżało dość wysoko, pod skalną ścianą. Przeszedł przez bramę. Od wejścia w obie strony i do wewnątrz ciągnęły się dziwne, wydłużone stosy kamieni. Ozdobiono je małymi figurkami i rzeźbami z kości i drewna.
Vendel szedł dalej, kierując się w głąb ogrodzonego terenu, tam gdzie ku niebu wznosiły się totemy w kształcie słupów. Z poprzecznych belek, umieszczonych w ich górnej części, zwisały rozmaite przedmioty. W samym środku placu znajdował się swego rodzaju ołtarz lub może miejsce składania ofiar. Vendel zadrżał. Należał do tych z Ludzi Lodu, którzy wierzyli w Boga i Jezusa. Rytualne ofiary były mu całkiem obce, bo niechrześcijańskie. Ale wiedział, że nie ma prawa osądzać.
Odwrócił się i drgnął.
Przy bramie ujrzał strzelistą, ubraną na czarno postać. Minęła chwila, zanim zrozumiał, że zbliża się do niego Tun-sij. Odziana była w najlepsze sobole skóry, a jej czarne, przybrane wstążką włosy zaplecione były w warkocze. Znów uderzyło go, jak piękną jest kobietą pomimo swej przeraźliwej bladości.
Wyszedł jej naprzeciw.
– Wybacz mi – powiedział. – Chyba wtargnąłem do świętego miejsca.
Uśmiechnęła się trochę krzywo.
– To nie jest nic dla ciebie ani dla mnie. To bogowie Nieńców.
– Jest ich chyba wielu?
– Nieńcy mają bogów wszędzie. Góra ma swojego boga i rzeka, i śnieg… Ale największy ich bóg nazywa się Num. To jego wizerunek znajduje się nad ołtarzem.
– Ale wy macie innych bogów, pani Tun-sij?
– Mamy siedmiu bogów. I pięć duchów. Wystarczy.
Vendel także uważał, że to dosyć.
– My mamy tylko trzech. Bóg Ojciec, jego syn Jezus Chrystus i Duch Święty.
– I ty w nich wierzysz?
– Tak. Tak mnie nauczono.
– To dlatego, że nic nie wiesz – stwierdziła z wyższością.
Jej rosyjski był na tyle słaby, że właściwie musiał odgadywać sens jej wypowiedzi.
Читать дальше