Margit Sandemo
Przeklęty Skarb
Z norweskiego przełożyła Lucyna Chomicz-Dąbrowska
– Poświeć mi tutaj i przestań się kręcić! – W głosie młodego człowieka zabrzmiało zniecierpliwienie.
– Przecież świecę, głupcze!
– Cicho bądźcie! Jeszcze nas ktoś usłyszy – upominała jakaś dziewczyna.
– Znalazłeś coś, Emilu? – wtrącił się kolejny głos.
– Zamknij się! Nic nie widać. Światło! Bliżej!
Przejmujący wiatr zawodził nielitościwie. Szumiało w koronach drzew. Dwie dziewczyny obejrzały się za siebie, bo zdawało im się, że ktoś szepcze ostrzegawczo.
Ale to był tylko wiatr.
– Słyszeliście te szmery? – spytał chłopak, który trzymał latarnię.
– Przestań pleść bzdury, Bror! Zawsze byłeś tchórzem!
Jedna z dziewcząt znów odwróciła głowę. Bror miał rację. W lesie pobrzmiewały niespokojne tony podobne do dźwięków muzyki organowej. Wydawało się, że zwiastują grozę i lęk, głoszą przestrogę przed niezgłębionym mrokiem ludzkiej duszy. A może jedynie próbowały uprzedzić o śmiertelnym niebezpieczeństwie czającym się gdzieś w głębi lasu?
Boję się, pomyślała dziewczyna. Przerażają mnie nie tylko ciemności, nocna sceneria lasu. To coś więcej. Tutaj, gdzieś blisko…
– Wracajmy do domu – rzekła bezwiednie.
– Chyba oszalałaś! – oburzyła się ta druga. – Mamy się wycofać? Teraz, kiedy jesteśmy już tak blisko celu?
Vivian niczego się nie boi, jest taka odważna, pewna siebie i tego co robi. Chciałabym być podobna do niej.
Spojrzała na chłopca. Ledwie widoczny w bladym świetle latarni, pochylony nisko pracował zawzięcie. Poczuła ciepło w sercu. Emil… najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego zna. Wprawdzie wszyscy czworo niewiele różnili się wiekiem, jednak Emil wyglądał z nich najdoroślej. Urodziwy niczym Adonis, o nieustępliwym spojrzeniu, które dodawało mu powagi. Kochała Emila całym swym młodym niedoświadczonym sercem.
– Tutaj – szepnął.
– Znalazłeś coś? – ożywiła się Vivian.
– Tak, coś tu jest. Byłem pewien, że znajdziemy skarb, o którym krążą legendy. Gdzie jest mała łopata?
Rozglądali się gorączkowo. Łopatka leżała pod stertą usypanej ziemi.
– Za duża! – uznał Emil.
– Mam łyżkę – odezwała się cicho Matylda, szczęśliwa, że może w czymś pomóc.
– Wspaniale!
Emil chwycił łyżkę i zaczął grzebać w ziemi.
Powiedział „wspaniale”, był z niej zadowolony!
Wiatr w lesie zawodził coraz bardziej przejmująco. Kołysał gałęziami drzew, to wzmagając się, to cichnąc niczym fale na wzburzonym morzu.
Bror obejrzał się za siebie.
– Stój spokojnie i świeć! – syknął Emil.
– Zaczyna być nieprzyjemnie – mruknęła Vivian. – pospiesz się, Emilu!
Odwrócił się i obrzucił pozostałych przenikliwym spojrzeniem.
– To jak w końcu, chcecie być bogaci, czy nie?
Matylda przełknęła ślinę, Bror drżał na całym ciele i z trudem oddychał.
– Oczywiście, że chcemy – zadecydowała za wszystkich Vivian. – Tylko że ten zachodni wiatr wyje tak przeraźliwie…
Naraz Emil odskoczył do tyłu, jakby ukąsiła go żmija.
– Co się stało? – spytała Matylda.
– E, tam. Nic takiego. Wydaje mi się jednak, że… Vivian, gdzie jest worek?
Dziewczyna przecisnęła się do przodu i podała bratu szmaciany worek.
– Nie wiadomo, co to może być – powiedział Emil. – Na wszelki wypadek nie będę tego dotykał.
– Co ci jest? Zachowujesz się jakoś dziwnie – próbowała dociec Vivian.
– Nic. Zdawało mi się tylko, że to parzy, ale chyba musiałem się po prostu o coś pokłuć. O, tak, zawiążemy worek. W domu obejrzymy dokładnie, co znaleźliśmy.
– A może tutaj jest coś jeszcze? – zastanawiał się Bror, najmłodszy z czwórki.
– Nie sądzę – odrzekł Emil. – Macałem dookoła, sama ziemia.
– Obejrzyjmy to od razu! – upierała się Vivian.
– Nie, najpierw trzeba będzie dokładnie oczyścić to z gliny. Chodźcie już!
Kiedy oddalali się z miejsca, w którym kopali, idąca jako ostatnia Matylda odniosła wrażenie, że w gałęziach drzew nasiliły się przepełnione złością szepty.
Położyli worek na łóżku w pokoju Vivian.
– Ciekawe, co to jest? Wygląda niepozornie – zastanawiał się Bror.
– To prawda – rzekł Emil. – Ale wydaje mi się, że to coś niezwykłego. I bardzo cennego.
– Na pewno. Odwiąż!
Cała czwórka pochyliła się nad workiem. Matylda cofnęła się.
– Nie, co to…
– Widzieliście? – odezwał się Bror. – Cała glina odpadła.
– Och! – Vivian brakło słów.
– Jesteśmy bogaci – stwierdził Emil.
– Wyjmij to – zaproponowała Vivian.
Ale Emil odniósł się dziwnie niechętnie do jej pomysłu.
– Wydaje mi się – powiedział – że powinni to zobaczyć nasi rodzice.
– Jeszcze nie teraz – przerwała mu gwałtownie Vivian.
Brorowi i Matyldzie wydawało się, że w jej głosie pobrzmiewają jakieś obce tony, jakby agresja połączona z chciwością.
– Najpierw wyjmijmy to z tego brudnego worka. Taki skarb musi mieć właściwą oprawę. Przełóżmy go lepiej do mojej czerwonej torebki ze skóry, opróżnię ją.
Ożywiona wysypała zawartość mieszka, a kiedy wyciągnęła rękę po znaleziony skarb, Emil powstrzymał ją.
– Nie dotykaj!
Vivian zastygła na moment.
– Dlaczego?
– Nie wiem. Ale kiedy w lesie chciałem wziąć to do ręki, ogarnęło mnie strasznie nieprzyjemne uczucie. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu.
– Gadanina! Ale skoro nalegasz…
Wsunęła znaleziony przedmiot do eleganckiego mieszka.
– O, tak! Teraz schowam to do mojej szafy…
– Nie! – zaprotestował ostro Emil. – Ja się tym zajmę i sam zadecyduję, czy powiadomimy rodziców. Sam także postanowię, co z tym zrobimy. Jestem z was najstarszy!
Nikt nie mógł temu zaprzeczyć.
Senne koszmary.
Języki ognia, drewniana chata w płomieniach. Oparzenia. Dym.
Jakaś kobieta patrzy przenikliwym wzrokiem. Blisko, coraz bliżej.
Ciemność.
Tortury. Okrucieństwo. Ból, gwałt, przejmujący krzyk, złowrogi śmiech. Te okropne oczy… tak blisko.
Ciemność.
Słowa więzną w krtani. Strach przed śmiercią w płomieniach. Brak mi powietrza, duszę się. Ścisk w gardle. Mroczki przed oczami. Pulsowanie w skroniach. Nie mogę złapać tchu.
Te okropne oczy. Blisko.
Gęsty mrok. Coraz ciemniej, coraz głębiej…
Ból. Śmiech. Dźganie nożem. Boli, och, jak boli. Krzyczę, wyję z bólu.
Oczy kobiety gdzieś zniknęły. Ależ ta kobieta jest we mnie!
To ja nią jestem!
Nocną ciszę we dworze zakłócają krzyki, dobiegające z coraz to innego pokoju. Wszystkich dręczą koszmary.
Świt.
Dwór trwa pogrążony w ciszy. Dzwony ogłaszają dzień święty.
W domu nie ma nikogo, wszyscy poszli do kościoła.
A jednak…
Ktoś się skrada, uchyla ostrożnie drzwi.
Gdzie? Gdzie to jest?
Niecierpliwe dłonie otwierają szuflady w komodzie, przeszukują je dokładnie, jedna po drugiej. Podnoszą materac.
Oznaki poirytowania.
Może w biurku? Albo w szafie na ubrania.
Tam!
Niespokojne, nerwowe dłonie poluzowały paski, zanurzają się w skórzanej torebce.
Skarb jest mój, tylko mój! Sprzedam, nim ktokolwiek się spostrzeże…
Читать дальше