Odepchnął się od brzegu i wkrótce poczuł, że znów unosi go rzeczny nurt.
Nie mógł się już dłużej oszukiwać. O ile rzeka nie zmieniła chwilowo kierunku akurat tutaj – a wcale tak nie przypuszczał – to nie kierował się na zachód, lecz na północny wschód. A właściwie na północ. Cóż, tak naprawdę na nic innego nie mógł liczyć. Wiedział przecież, że na zachodzie leży Ural. Czy sądził, że Irtysz popłynie pod górę?
Oby tylko udało mu się płynąć wzdłuż Uralu, choćby w przybliżeniu. Jeśli zobaczy góry, na pewno znajdzie przez nie jakieś przejście…
Błękitnooki Vendel Grip!
W każdym razie nie mógł zagłębić się w gęstą tajgę. królestwo dzikich zwierząt; powinien dziękować losowi, że łódź dłużej nie tkwiła na mieliźnie. Wszak jego wędrówka mogła się w tym miejscu zakończyć!
Teraz już nurt Irtyszu sam niósł łódkę, Vendel nie musiał poruszać wiosłami. Płynął z prądem i tylko uważał by nie wylądować na brzegu lub nie wpaść na którąś z licznych wysepek, dzielących rzekę na kilka odnóg. Starał się trzymać głównego koryta, w którym prąd był najbardziej wartki, choć po prawdzie z trudem dostrzegał jakikolwiek ruch wody… Teren tutaj był płaski, bez żadnego spadku.
W pewnej chwili ujrzał duże, podobne do łasicy zwierzę. Musiał to być soból, rozpoznał bowiem pomarańczową plamę na jego piersi. Wiele sobolich skór wyprawił własnoręcznie w Tobolsku.
Tobolsk! Spłynęło na niego całe morze uczuć, gdy zdał sobie sprawę, że naprawdę ostatecznie opuścił to miasto. Z jednego powodu było mu przykro: nie miał czasu zabrać ze sobą któregoś z towarzyszy, a przecież wielu śniło o ucieczce. Uważał, że podejmując decyzję na własną rękę był wobec nich nielojalny. Wiedział jednak, że musi wykorzystać nadarzającą się okazję. Nie wolno mu było czekać. Szansa mogła się trafić raz na milion i przypadła w udziale właśnie jemu. Pewnie, że wspaniale byłoby mieć teraz towarzysza. Musiał przyznać, że sam czuł się bardzo nieswojo.
Myśl o Marii, rzecz jasna, ciągle jeszcze bolała; tak łatwo nie zapomina się pierwszej miłości. Ale nie zniósłby pozostania w mieście i udawania, że nic się nie zdarzyło, to było niemożliwe.
Mimo wszystko brakowało mu tej odrobiny poczucia bezpieczeństwa, jakie miał w Tobolsku. Ci, którzy tam trafili, mogli mówić, że się im poszczęściło. Dochodziły ich słuchy o straszliwej biedzie, jaką cierpieli Szwedzi, których los rzucił w inne miejsca.
Powiadano, że pięć tysięcy szwedzkich jeńców znalazło się w Woroneżu. Połowa z nich już zmarła i podobno tylko czterystu cieszyło się jako takim zdrowiem.
Im w Tobalsku powodziło się lepiej. Pomimo wiecznego uczucia ssącego głodu, pomimo upokorzeń, złych warunków mieszkaniowych, ciężkiej pracy i tęsknoty za domem, odmrożeń i poczucia beznadziejności, i tak było tam znośnie. Państwo rosyjskie łożyło na utrzymanie szwedzkich jeńców, choć racje stanowiły absolutne minimum tego, czego potrzebowali dorośli mężczyźni. Mogli jednak znaleźć pracę, mieli własne nieduże dochody i wspólnie jakoś znosili trudy dnia codziennego, Wielu, co prawda, nie wytrzymało, przede wszystkim z braku woli życia, ale silniejsi przeżyli zarówno brud i chłód, jak i rozliczne choroby.
O tym wszystkim rozmyślał Vendel, podczas gdy jego łódź płynęła z biegiem Irtyszu w oślepiającym blasku letniego słońca. Jasne, że brakowało mu towarzyszy; tęsknił za nędzną chałupą, w której mieszkał, za rozmowami w warsztacie, psem sąsiadów, kwiatami nad brzegiem rzeki… W końcu spędził tam wiele lat.
Corfitz Beck! I on został w Tobolsku, nadal był jeńcem. Jednakże obowiązki Vendela wobec jego pana zakończyły się już dawno temu. A gorzkie słowa kapitana nadal mocno go piekły. Nie, nie chciał myśleć o Corfitzu Becku. W ogóle nie powinien wracać myślą w przeszłość. Musi patrzeć jedynie przed siebie.
Odezwał się głód, Vendel rozwiązał więc swój węzełek. Solidnie naruszył domowe zapasy jedzenia, koledzy na pewno się z tego nie ucieszą. Ale im łatwo przyjdzie zdobycie pożywienia, jemu może być trudniej.
Rozglądał się po rzece, rozważając możliwość zarzucenia umocowanego na sznurku haczyka na ryby. Jednak ryzyko, że haczyk utknie na dnie lub zaplącze się w zarośla, było zbyt duże. Musiał uznać łowienie za ostateczne wyjście. Jak zresztą miał przyrządzić ewentualną zdobycz? Nie był, co prawda, szczególnie wymagający, jeśli chodzi o jedzenie, ale wzdrygał się na myśl o spożywaniu na surowo ryby nieznanego gatunku.
Ostrożnie podzielił na porcje swe skromne zapasy. Skibka chleba, grudka soli, kawałek suszonego mięsa – to, wraz z wodą z rzeki, musiało wystarczyć.
Żując twarde jak podeszwa mięso zauważył, że znów kieruje się na zachód. Przez moment aż zagrało mu w duszy ze szczęścia, ale zaraz uzmysłowił sobie, że w ciągu dnia powtarzało się to wielokrotnie, równie często jak zwroty w kierunku na wschód. Najwidoczniej Irtysz wił się po nizinie niczym serpentyna. Ale jedno było pewne: wschód czy zachód, i tak głównie przemieszczał się na północ.
Nagle z przerażenia omal nie zakrztusił się jedzeniem. Przed nim, zza zakrętu na rzece, wynurzył się statek, płynący na Pełnych żaglach.
Vendel szybko wetknął włosy pod czapkę. Statek przepływał tuż obok niego. Przy relingu stało dwóch mężczyzn, wpatrzonych w jego łódkę. Po ubraniach poznał, że to Rosjanie. Machnął do nich ręką i krzyknął pozdrowienie.
– Dokąd zmierzasz? – zawołali zdumieni.
– Do Samarowej – odparł. – Czy to jeszcze daleko?
– Dołgo, dołgo – odpowiedzieli z uśmiechem.
Nie zabrzmiało to zachęcająco.
Wkrótce statek zniknął mu z oczu. Przypuszczał, że byli to handlarze skór udający się da Tobolska.
Ale gdy się oddalili, po stokroć bardziej zaczęła doskwierać mu samotność.
Poczuł na głowie dobrze znane swędzenie. Ponieważ pora była jeszcze dość wczesna, postanowił zrobić z tym porządek. Starannie prał czapkę rybaka w rzece, póki nie nabrał pewności, że wszyscy pasażerowie na gapę zniknęli, a następnie wychylił się z łodzi i na dobrą chwilę zanurzył w wodzie całą głowę. Później suszył się w słońcu.
Po południu na wschodnim brzegu dostrzegł w wodzie coś w rodzaju płotu. To była zagroda dla ryb. Zauważył także sieci. Musiał mieć się na baczności, w pobliżu na pewno znajdowali się ludzie.
Czapka! Nie wyschła jeszcze całkiem, ale nic na to mógł poradzić.
Spodziewał się miasteczka lub wioski, a ujrzał tylko kilka prostych domów, prowizorycznie zbudowanych z pni drzew i gałęzi przetykanych korą. Myśliwi albo rybacy. Wiedział, że znajduje się teraz w krainie Wogułów. Żyli na terenach na północ od Tobolska; często widywał ich w mieście, dokąd przywozili skóry. Byli koczownikami, utrzymywali się wyłącznie z łowiectwa i rybołówstwa. Nie stanowili dla niego zagrożenia; nie darzyli bowiem szczególną miłością cara, który nałożył na nich ogromne podatki od sprzedaży skór.
Vendel zastanawiał się, czy nie zejść na ląd i ich nie odwiedzić, ale uznał to za zbędne. Nie rozumiał ich języka i nie miał czasu na przerwy w podróży. Musiał płynąć dalej. Skończyło się więc na tym, że tylko pomachali do siebie – on, wysoki, jasnowłosy Szwed i mali, krępi, ciemni ludzie puszczy.
Poczuł się trochę pewniej. W ciągnącej się na mile tajdze także byli ludzie.
Wiele słyszał o Wogułach, o ich niezwykle skomplikowanych wierzeniach, całych gromadach duchów i bóstw, o wielu duszach. Wogutowie wierzyli, że mężczyźni posiadają pięć dusz, kobiety zaś cztery, tyle samo co niedźwiedź, stawiany na równi z człowiekiem. Ich religię zwano szamanizmem. Wogułowie obawiali się zmarłych, gdyż ci mogli zabrać ze sobą do towarzystwa którąś z ich dusz. Zmarli stanowili całkowite przeciwieństwo żywych i wszystko robili odwrotnie. Wogułowie żyli bardzo prymitywnie, nie znali nawet innego „mleka” niż sok brzozowy, zbierany z ponacinanych pni drzew.
Читать дальше